Strony

sobota, 21 lutego 2015

Bo Yin Ra - Drogowskaz i wiersze

Drogowskaz i Wiersze - Bo Yin Ra




Bô Yin Râ to literacko-duchowy pseudonim artysty malarza i autora dzieł filozoficzno- mistycznych, który z urodzenia nazywał się Joseph Anton Schneiderfranken. Bo Yin Ra urodził się dnia 25 listopada 1876 roku w Aschaffenburg (koło Frankfurtu nad Menem) w Niemczech, zmarł 14 lutego 1943 roku w Massagno/ Lugano w Szwajcarii. W 1899 roku ukończył Städelsche Art Institute we Frankfurcie. W latach 1900-1901 studiował sztukę w Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, w roku 1902 uczęszczał na Académie Julian w Paryżu. W latach 1912-13 przebywał w Grecji, gdzie namalował wiele ze swoich olejnych krajobrazów. W 1913 roku napisał swoje pierwsze filozoficzno-mistyczne dzieło, maleńką broszurkę "Światło z Himavatu", którą przesłał do Niemiec, gdzie została wydana w Lipsku tego samego roku jedynie pod inicjałami B.Y.R. W latach 1916-1923 mieszka i tworzy w Zgorzelcu na Śląsku, gdzie w 1920 roku zakłada Stowarzyszenie Mistyki Jakuba Böhme.


Bo Yin Ra reprezentuje wizjonerski styl mistycznej gnozy w duchu żyjącego w latach 1575- 1624 w Zgorzelcu mistyka Jakuba Böhme. W 1925 roku przenosi się wraz z rodziną do Massagno/ Lugano w Szwajcarii. Bo Yin Ra znany jest z 40 poważnych książeczek o charakterze rozpraw filozoficznych, mistycznych, duchowych i religijnych, poświęconych ezoterycznej Drodze człowieka do Boga. Bo Yin Ra jako artysta malarz reprezentuje nurt mistyczno-refleksyjny i znany jest jako twórca ponad 200 obrazów. Bo Yin Ra jest bardzo popularny w klubach mistyki, wiedzy tajemnej, hermetyzmu i okultyzmu szczególnie w Szwajcarii, Francji, Niemczech, Czechach, Szwecji, Litwie, Bułgarii, Danii i Rosji. Książeczki Bo Yin Ra czytane są jako tak zwane pisma czy lekcje ezoteryczne w klubach i kręgach związanych z naukami mistrzów Dalekiego Wschodu, Duchowej Hierarchii, Białego Bractwa, zjawisk paranormalnych, radiestezji, radża jogi i teozofii. Pierwszymi znanymi tłumaczami dzieł Bo Yin Ra na język polski w okresie międzywojennym byli Marcel Tarnowski i Franciszek Skąpski. W Polsce jedną ze znanych osób opierających swoje nauczanie i działalność na tekstach filozoficznych Bo Yin Ra jest mistyk Roman Danilewicz, lepiej znany jako "Kundalini". Głównym uczniem, biografem i propagatorem nauk Bo Yin Ra był Rudolf Schott (1891-1977). Fascynację postacią Bo Yin Ra pokazuje fakt stworzenia popiersia mistrza przez Theodore Georgii w 1936r. Dziełem mistycznym uważanym w twórczości filozoficznej Bo Yin Ra za fundamentalne jest traktat "Księga Sztuki Królewskiej", którego pierwszą częścią jest wspomniana już rozprawka "Światło z Himavatu", a całość jest prostym i praktycznym wprowadzeniem w teozoficzną Radża Jogę.

DROGOWSKAZ


OBIETNICA


Wichura jesienna zerwała ostatnie liście z odrętwiałych gałęzi.

Zwiędłe i zżółkłe lub rdzawo brunatne i suche szeleszczące, rozwiane wichrem, zasłały drogę hen, daleko.

To, co niegdyś wiosną rozwijało się w przepychu zieleni, co chłodnym cieniem rzeźwiło w upale, żarem dyszące godziny letniego południa, leży teraz obumarłe, wdeptane w wilgotną ziemię - na pastwę pleśni i na łup zgnilizny!

To pora oddalenia od słońca - tęskliwa, od mgieł posępna!

To wielkie zamieranie przyrody!

Tak mówią sentymentalni poeci i opłakują minione lato.

A jednak, czyż naprawdę zamarło już wszelkie życie?

Czyż doprawdy gałęzie stały się już tak drętwe i martwe, odkąd zrzucić musiały swe liście?

Oderwij wzrok swój od ziemi i nie daj się urzec widokiem zgnilizny, a spostrzeżesz dookoła nabrzmiewające pączki, tam oto na leszczynie już się nawet chwieją pierwsze, nie rozchylone jeszcze wisiorki kwietne!

Zaledwie owoc zebrano, ledwie opadł liść ostatni, a oto już zjawia się zapowiedź nowej zieleni, nowego kwiecia, przepychu nowej wiosny!

Byle kilka z rzędu ciepłych dni słonecznych, a wnet ujrzysz na każdym krzewie pierwszą młodą zieleń.

Jeszcze się jednak spodziewać należy wichrów lodowatych, słusznie więc młode pączki kryją się tymczasem w swoich pancerzach. Życie w nich wymaga jeszcze ochrony.

A przecież - zaledwie śnieg w wodę się zmieni i wsiąknie w polne bruzdy, wnet ruszy się to wszystko, co teraz przemocą prawie trzymane jest w pąkowiu.

Co roku pragniesz na nowo upajać się spokojnie widokiem nadchodzącej wiosny, a zawsze zjawia ci się ona niespodzianie, przez jedną niemal noc strojąc się w młodą zieleń.

Kilka dni słonecznych po ciepłym deszczu, a oto na każdej gałązce lśnią już nowe listki.

Przez czas pewien, dla ciebie może zbyt długi, musi życie dokładać wszystkich sił, by samo siebie hamować i ochraniać swe twory od zguby.

Potem jednak zrywa z siebie wszystkie więzy i wszędzie wykwitają jego promienne twory.

Czyż nie poznajesz, jak cię tu poucza przyroda?!

I ty, zaiste, nie zawsze jesteś w bliskości światła.

I ty, masz chwile wzniesień i chwile upadków na duchu, których kolejność określa rytm twojego życia.

Zaledwie nabrałeś przekonania, żeś wszystko osiągnął i zaledwie zaufałeś dumnie swoim siłom - gdy oto nagle ogarnęło cię znużenie, odbierające ci z każdym dniem coraz bardziej ufność w siebie, i wreszcie wszystko, co było źródłem twej dumy, runęło w nicość.

Sądzisz więc, iż wszystko życie już w tobie zamarło i za głupstwo wierutne uważasz słowa tych, co ci mówią, że to znużenie twoje kryje w sobie niewątpliwą zapowiedź nowej działalności życiowej.

Nie znasz jeszcze pory swoich wzniesień i upadków i nie chcesz zrozumieć, iż i duch twój tylko w rytmicznej kolejności zmian zdolny jest się przejawiać.

Nawet w dniach największego oddalenia twego od światła pulsuje w tobie życie.

To, co ma nadejść, przygotowuje się w tobie, choć ty o tym nic nie wiesz.

Wierzaj, i ty znajdziesz się tak samo blisko światła jak dawniej!

Jeśli okresy swego upadku na duchu za każdym razem przeczekasz cierpliwie, rozkwitniesz w nowej świetności!

Nie poddawaj się smutkowi otępieniu jak człowiek, dla którego nie ma już nadziei!

Bądź świadomy wiecznego odnawiania się w tobie twoich sił i nie trać wiary w siebie!

W chwilach swego najgłębszego upadku na duchu tworzysz los własny, a w dniach największego oddalenia od światła kiełkują w tobie zalążki, które, gdy przyjdzie nowa wiosna, w widomy kształt się rozwiną!

Naucz się ufać sobie i zwalcz trawiący twą duszę niepokój, by w ciszy mogło w tobie kształtować się to, co ma dalej nastąpić!

ZJAWISKO I PRZEŻYCIE

O stopniu poznania prawdy przez danego człowieka decydują jego przeżycia, ich intensywność - a nie zjawiska wywołujące te przeżycia.

Chociaż fakt ten jest prosty i łatwy do zrozumienia, niemniej rzadko bywa rozumiany.

Napotykamy wszędzie nadmierne przecenianie niezwykłych zjawisk, podczas gdy zdolność przeżywania w większości wypadków tak dalece zanika, że trzeba dopiero szczególnych sensacji, niesłychanych podniet zewnętrznych, by się bodaj przelotnie obudzić.

Czyż więc można się dziwić, iż osiągnięte w ten sposób "przeżycia" są odpowiednikiem zmniejszonej zdolności przeżywania?!

"Przeżycia" takie, to tylko szumowiny na powierzchni wskutek braku zdolności do głębszego wniknięcia w zjawisko, choćby nawet pozornie rozczłonkowano je lancetem aż do głębi i zbadano pod mikroskopem aż do najsubtelniejszych włókienek.

Nawet wtedy, gdy fizyczne warunki danego zjawiska poznane zostały najdokładniej drogą ścisłych metod naukowych, pozostaje przecie to ostatnie, czego nigdy tą drogą poznać niepodobna - owa "dusza" zjawiska, którą wówczas tylko poznać można, gdy zdolność przezywania na tyle jest rozwinięta, iż reaguje na takie nawet impulsy, jakie dla zmysłów fizycznych pozostają zgoła nieuchwytne.

Dla takiego poznawania jest to bez znaczenie, czy analizujemy zjawisko aż do najgłębszych jego granic, czy tez poddajemy się działaniu całokształtu jego form nie dzieląc go przedtem mechanicznie na poszczególne części, choćby tylko za pomocą mechanizmu myślenia.

Głębia i waga przeżycia nie zależą bynajmniej od skali lub zasięgu mechanicznej obserwacji zjawiska!

Ognie sztuczne mogą oślepić oczy i zakończyć się ogłuszającym trzaskiem i hukiem - a przecie maleńki robaczek świętojański, migocący nocą letnią w mroku lasu, wywołać w nas może o wiele głębsze przeżycie, niż to sprawić mógł kunszt pirotechnika.

To samo zachodzi przy każdym zjawisku, niezależnie od tego, czy "chwytamy" je wzrokiem, czy innym zmysłem fizycznym!

Oczywiście majestat niebotycznych szczytów górskich, dziki łoskot morza szturmującego do skał nadbrzeżnych mogą się stać przyczyną głębokich i silnych przeżywań, ale również najbłahszy wypadek bez żadnego na pozór znaczenia wzbudzić w nas może potężne przeżycie.

Moc ludzi - i to nie tych o wystygłych duszach - żyje w stałym oczekiwaniu jakiegoś niesłychanego przeżycia, zdolnego wstrząsnąć nimi do głębi - a że mimo całego ich pragnienia takie przeżycie na nich nie spływa, tedy w gorączkowym jego poszukiwaniu spieszą od zjawiska do zjawiska w błędnym przekonaniu, że oczekiwane przeżycie można przecie osiągnąć, byle tylko trafić na zjawisko tak potężne iż swym ogromem podbić zdoła duszę.

W końcu żaden cud przyrody nie jest im obcy, poznają wszystkie części świata, a jednak wszystko to nie zaspokaja tęsknoty ich duszy.

Inni znowu szukają spełnienia swych nadziei w dziedzinie sztuki, nauki lub abstrakcyjnej myśli - a jeszcze inni, szczególnie w naszych czasach, oczekują zbawienia od "cudów techniki" lub, co gorsza, ulegają samo hipnozie, uważają za owo upragnione przeżycie "sensacje" sportowe i podniecają nerwy zuchwałą grą o śmierć albo życie.

Nikomu na myśl nie przyjdzie, iż wszystkie te chwilowe podniety tym sposobem stwarzane - czy ktoś czerpie je ze szczytów, czy z nizin świata zjawisk - są tylko odurzaniem i łudzeniem własnej duszy domagającej się tak przedtem jak i potem swego prawa do szczęścia doznawania przeżyć, w których by mogła dojść do świadomości samej siebie.

Takich przeżyć może każdy znaleźć pod dostatkiem w najbliższym swym otoczeniu, a jeśli je znaleźć potrafi - bezsensowną mu się wyda wszelka chęć gonienia za czymś dalekim, nieznanym, a wszelkie łechtanie nerwów, zachwalane przez innych jako "przeżycie", wyda mu się jedynie podejrzanym surogatem prawdziwego szczęścia.

Ale - jak to już powiedziałem na początku - nieodzownym warunkiem prawdziwego przeżycia jest: zdolność do przeżywania.

W każdym jest ta zdolność utajona, ale nikt nie będzie mógł z niej skorzystać, kto nie rozwinął jej w sobie do pewnego stopnia, a taki rozwój osiąga się nieustannym ćwiczeniem.

Przeżywanie wymaga najwyższego skupienia - nastawienia wszystkich chęci chłonięcia wrażeń na jeden jedyny punkt - i stałe gotowości niezwłocznego "skupienia się" pod wpływem danego impulsu.

Przeciwnie, kto rozgląda się wciąż za nową "rozrywką", ten na pewno nie rozwinie w sobie zdolności przeżywania!

Goni on od zjawiska do zjawiska, nigdy nie syty, jak ów nałogowy narkoman, by w najlepszym razie dobiegłszy do kresu dni swoich zrozumieć, iż wszystko, o co się ubiegał, było "znikomością" i - skończyć na gorzkiej rezygnacji.

Nie należy tez nigdy poszukiwać przeżyć - ani też ich uważać za jakiś dar losu.

Prawdziwe przeżycie zjawia się na drodze, na którą weszliśmy wcale nie w celu poszukiwania przeżyć - ale gdy się zbytnio do tego przygotowujemy, na pewno powrócimy do domu smutni, z pustką w sercu.

Dotyczy to przede wszystkim wszelkiego rodzaju przeżycia mogącego nam dostarczyć wiadomości o świecie istotnego ducha.

Nie w ziemskim zjawisku, lecz właśnie w przeżyciu, może człowiek związany z ziemią pojąć duchowość, a jednak i to przeżycie musi być wywołane przez formy i zdarzenia należące do świata zjawisk, a nawet duchowość jest wewnętrznym światem zjawisk i tylko jako zjawisko w głębi duszy poznać się daje.

Gdzie zaś zjawisko zewnętrzne, uchwytne dla zmysłów ziemskich, usiłuje się narzucać jako pochodzące ze świata czystego Ducha, tam należy zawsze mieć się na baczności, gdyż rzadsze niż diamenty w piasku morskiego wybrzeża bywają takie układy sił, które czynią duchowość uchwytną dla zmysłów ziemskich w zjawisku, a wśród milionów synów tej ziemi tak mało bywa zdolnych do poznania tego rodzaju zjawisk, że łatwo by ich było pomieścić w jednej małej izbie.

Kto jednak poznał rzeczy Ducha, choćby tylko raz jeden w najgłębszym przeżyciu duszy, ten nie będzie już pożądał, by mu się objawiały w niezwykłych zjawiskach świata zewnętrznego, przeżył bowiem takiego rodzaju objawienie, jakie niejednego Widzącego uszczęśliwiło do tego stopnia, iż sądził, że cały świat zewnętrzny jest jeno pozorem i złudą w porównaniu z promienną rzeczywistością, której w sobie doświadczył.

Niedorzecznością jest mniemać, jako byśmy poznali dokładnie zewnętrzny świat zjawisk, gdy najmniejsze jego cząstki uczyniliśmy dostępnymi dla naszych zmysłów, gdy staraliśmy się wykryć wszelkie możliwości ich działania i w myśli stworzyliśmy sobie obraz domniemanego owładnięcia nimi. O ileż większą niedorzecznością jest tu żądać, by swiat Ducha można było w ten sposób odnaleźć w świecie zjawisk widzialnych, oraz wnioskować z dziecinnym uporem - że skoro tak odnaleźć się nie daje, to i w inny sposób dotrzeć doń niepodobna.

Nie mniej też niedorzeczne jest domaganie się dowodów istnienia sił duchowych przez zjawiska uchwytne dla zmysłów ziemskich.
Kto się jeszcze błąka w takim labiryncie myślowym, ten nie ma najmniejszego pojęcia o naturze i ukształtowaniu "istotnego Ducha" a nawet przyjmuje za wiekuistego substancjonalnego Ducha tę cząstkę świata myśli, której istnienie wyczuwa, chociaż się ona jeszcze przed nim nie odsłania - cząstkę znajdującą się poza otaczającym go labiryntem!

Słyszą niektórzy, jakoby świat istotnego Ducha objawiał się tylko w przeżyciu, i roją sobie, iż znają od dawna to przeżycie w postaci przeżywań związanego z mózgiem myślenia.

Atoli przeżycie, o którym tu mowa, nie ma nic a nic wspólnego z myśleniem, świat zaś prawdziwego rzeczywistego Ducha jest o całe niebo wznioślejszy od wszelkich cudów świata myśli!

Jak każda dziedzina poznania ludzkiego przed tym się tylko otwiera, kto wypełnia niezbędne po temu warunki, tak też i człowiek, który ćwiczy swe zdolności wewnętrznego przeżywania przy wszelkich możliwościach świata zjawisk zewnętrznych, dojdzie stopniowo do tego, że zjawisko będzie dlań bodźcem do takiego przeżycia, w którym by objawił mu się świat istotnego Ducha.

Jedynie w przeżyciu własnej duszy pojmie on ten świat znajdujący się poza dziedziną zmysłów oraz poza myśleniem!

Wtedy dopiero każde zjawisko odsłoni mu ten byt wewnętrzny, którego jest odbiciem.

Wtedy dopiero ten, co przeżywa, będzie umiał wyjaśnić sobie własne życie, a to, co dotąd było dlań ciemne, zabłyśnie w Świetle wiekuistym!

POZNANIE I NAUCZANIE

Jest rzeczą w istocie swej różną, czy zdolny jestem coś poznać w jasnym świetle Ducha wyłącznie dla siebie samego, czy też posiadam dar przekazywania innym nabytej wiedzy za pomocą nauczania.

Wiedza moja może być niezwykle głęboka, a jednak mogę być pozbawiony możności dobywania z tych głębin skarbów, które tam widzę ukryte.

Mógłbym nawet mieć te skarby od dawna wydobyte z głębin, a nie być przecie biegłym w sztuce nadawania im promiennego blasku, jakiego byłyby godne, tak iż wartość ich i znaczenie pozostałyby nieuchwytne dla ludzi spozierających na nie nieufnie.

Tuzinkowa to mądrość, dostępna dla każdego, a codzienne doświadczenie dostarcza tu potwierdzeń więcej niż trzeba!

Wielu jest jednak ludzi opętanych istną manią nauczania, która każe im stale zapominać o tym, że powinni by sami siebie wpierw zapytać, jakiego rodzaju ma być to, czego chcą innych nauczać.

Błogosławieństwem mogłoby być nauczanie ludzi, którzy nauczają tylko tego, czego nauczać są w stanie, wszelako nieszczęsna żądza nauczania i takich rzeczy, których nauczać nie mogą, czyni z nich narzędzie zła.

Takiej manii nauczania, o ile chodzi o rzeczy ziemskie, stawiane bywają bądź co bądź pewne granice i pozory, a ludzie nauczani przez niepowołanych rychło spostrzegają, iż nierozsądnie zaufali komuś, kto wart jedynie ośmieszenia.

Tam jednak, gdzie zjawisko zewnętrzne nie daje żadnego sprostowania błędnej wiedzy, może ta skłonność do pouczania innych gromadzić wciąż zło tak długo, aż nauczyciel skłonnością tą opanowany sam rozpozna wreszcie swoją winę, choć działał zawsze w dobrej wierze.

Nawet wśród dążących do światła czystego, istotnego Ducha iluż niestety jest takich, którzy przeżywszy zaledwie pierwsze swe ubogie poznanie, już się powstrzymać nie mogą, by jak najprędzej i to bez potrzeby nie rozprawiać o nim.

Zaledwie ich muśnie pierwszy promyk światła, już śpieszą znaleźć człowieka, którego by mogli pouczyć ze skromnego zasobu swego poznania.

Uważają siebie za rzeczników Ducha, gdy tymczasem są tylko nędznymi niewolnikami swej próżności!

Gdy zaś człowiek uszczęśliwiony takim nauczaniem odważy się na sprzeciw, czując się przez własne poznanie daleko lepiej pouczonym niż sam jego nauczyciel, wtedy w większości wypadków mimo woli odsłania się całe ubóstwo duchowe nauczyciela, nie mogącego pojąć, że inny człowiek, którego on uważa za niżej od siebie stojącego, mógł posiąść wiedzę, jakiej brak jeszcze jemu samemu.

To wysokie o sobie mniemanie wspólne jest wszystkim opanowanym manią nauczania!

Z okruchów wiedzy rzeczywiście może zdobytych przez nich tworzą sobie piedestał, na którym mogą się czuć "wyżsi" od innych, a przemawiając opuszczają w dół powieki, by "spoglądać" z tej urojonej wyżyny duchowej.

Nie przeczuwają iż sami na siebie wydają wyrok - że byli wprawdzie "powołani", ale przez pychę swoją muszą być teraz wyłączeni z grona istotnie "policzonych", których "wyznacza" nieomylnie mądry wybór wieczności!

Nie zdają sobie sprawy, iż ta mania nauczania staje się dla nich zgubą, nigdy bowiem nie zdołają już wznieść się z pierwotnego ubóstwa do przejasnej pełni poznania. To poznanie staje się dostępne jedynie tym, którzy wtedy dopiero otwierają usta ku nauczaniu, gdy tego żąda od nich nakaz duchowy, a nawet wówczas z wahaniem i drżeniem oblekają swojej poznanie wewnętrzne w szatę słowną, pomni zawsze wielkiej odpowiedzialności, jaką wziąć musi na siebie każdy podejmujący się nauczania o rzeczach duchowych!

Ach, gdybyż ci wszyscy, którzy się tak chętnie uważają za powołanych nauczycieli, mieć mogli choć trochę poczucia odpowiedzialności, jakie ożywia tych, którzy o rzeczach duchowych nauczać muszą!

Kto niejasno choćby wyczuwa, jak wielka jest ta odpowiedzialność, ten się pewno nie odważy nauczać innych, zanim sam nie zdobędzie pełni nieomylnego poznania!

Nie ma dnia w życiu moim, o którym musiałbym z takim drżeniem wspominać, jak o dniu, kiedy nałożono na mnie obowiązek nauczania.

Zaprawdę bardzo ciężkim było dla mnie przeżyciem, gdym sam na sobie doświadczyć musiał, jak inną jest rzeczą samemu sobie przyświecać poznaniem, a co znaczy ujmować to poznanie w słowa nauki!

Jakże bliski byłem wtedy pokusy, by się modlić: "Panie, nie nakładaj na mnie tego brzemienia! - zlituj się i poszukaj sobie innego sługi!".

Lecz modlitwa taka byłaby bluźnierstwem i duchowym unicestwieniem siebie samego.

Ani jednemu z tych, którzy kiedykolwiek jako powołani przemawiali o Duchu, nie oszczędzono tej straszliwej chwili.

Komu zaś naprawdę o Duchu mówić wolno, gdyż z własnego doświadczenia mówić może, ten ledwie pojąć zdoła, iż istnieją ludzie lekkomyślnie rozprawiający o rzeczach zaledwie poznanych - gadający niepotrzebnie bez konieczności i przymusu.

Każde słowo nauki tego, kto z Duchem nauczać musi, jest dlań koniecznością losu, chociaż wie on, iż sam się niegdyś na taki los ofiarował, nie wiedząc jeszcze o męce, jaką znosić mu przyjdzie od przeciwności ziemskich.

Z maleńkim kubkiem w dłoni stoi nad przepastną studnią, by czerpać z niej i poić omdlewających z pragnienia.

Tryska wprawdzie napój z głębi bezdennej, lecz jakże mało zaczerpnąć może ten maleńki kubek w porównaniu z nie wysychającym nigdy nadmiarem bezustannie tysiąckrotnie uzupełniającym to, co zostało ze źródła ujęte!

Nikt tak silnie nie przeżywa poczucia swej niemocy człowieczej, jak ten, na kim ciąży obowiązek czerpania z tej studni, a kto by chciał czerpać wiadrami, skazany jest na czerpak ledwie co więcej mieszczący niż zagłębienie dłoni.

Cóż więc sądzić o tych, co jedną kropelką wody żywej zaledwie zwilżeni, tak się zachowują, jakby studnię wyczerpali?!

Po ludzku rzecz biorąc, można by było wybaczyć, że ktoś, do pierwszego skromnego poznania, tak dalece jest swym przeżyciem oszołomiony, iż sądzi odtąd, jakoby nic lepszego nie miał do roboty niż dzielić się z innymi swymi istotnym lub rzekomym poznaniem.

Niemniej postępowanie takie jest nie tylko głupotą, lecz zarazem i winą, gdyż brak w nim poszanowania dla rzeczy wiecznych, każdy bowiem człowiek przy zdrowych zmysłach musi się zdobyć na przyznanie, iż nawet niesłychane przeżycie poznania duchowego nie może wprowadzić go od razu w pełnię tego poznania, że więc nie jest powołany do nauczania, póki sam jeszcze nauki potrzebuje.

Wolno mu wprawdzie innym powiedzieć: "Zważcie, oto com usłyszał od swoich nauczycieli, a coś niecoś z tego potwierdziło mi własne poznanie!" - ale jeśli nie chce obciążyć się ciężką winą, musi znaleźć w sobie dość pokory, by im również wyznać: "Wiem wprawdzie to i owo, jak się zna rzeczy od innych zasłyszane, lecz sam wszystkiego tego jeszcze nie przeżyłem!"

Skromne jego poznanie nigdy nie powinno go skusić do stwarzania pozorów, jakoby wewnętrznie przeżył jeszcze coś innego niż to, co zna jedynie z nauki, choćby nawet od dawna niezbite miał przekonanie, iż rzeczy, od innych ludzi zasłyszane, kryją w sobie taką samą prawdę, jaką dane mu było poznać i przeżyć w sobie!

W przeciwnym razie zahamowałby, a wreszcie uniemożliwiłby swoje poznanie, gdyż wszystko, co wobec innych przypisuje sobie jako poznanie osiągnięte w głębi swego jestestwa, zanim to istotnie przeżył i poznał, dla rzeczywistego poznania pozostanie już nieosiągalne.

Wielu co szli za głosem prawdy i byli na najlepszej drodze do poznania, tak oto sami siebie oszukali co do istotnego poznania, nie zdołali się bowiem powstrzymać od stwarzania wobec innych pozorów, jakoby w głębi swego jestestwa już poznali to, o czym nauka, odczuta przez nich jako prawdziwa, miała ich dopiero pouczyć.

Nauka, którą dziś moje słowa znów przynoszą światu, już przed lat tysiącami dosięgła dusz, które wreszcie same w sobie znalazły jej potwierdzenie dzięki własnym przeżyciom.

I dziś nauka ta powinna znowu znaleźć takich ludzi, a znalazła już niemało jednostek, które przeżyły w sobie to, o czym moje słowa wieszczą jako o możliwym do przeżycia.

Chociaż więc wszystko, czego nauczam, stanowi wspólne dobro i ściśle wypróbowaną wiedzę wszystkich, którzy kiedykolwiek posiedli pełnię poznania, jak również tych, co w przyszłych tysiącleciach będą mogli, czerpiąc z tejże pełni, nauczać, musiałem jednak sam pierwej zdobyć to poznanie, zanim wolno mi było, czerpiąc z tej pełni, przemawiać.

Nic jednak nie zyskasz, gdy jedynie słuchać będziesz tego, co jest moim własnym poznaniem, dopóki nie zechcesz w samym sobie szukać potwierdzenia.

A więc wszystko, co by uczniowie tej nauki, którzy jej potwierdzenie znaleźli w sobie, mogli udzielić innym, posiada nader względną wartość, dopóki nie dąży się do osiągnięcia pewności również w samym sobie.

Sposoby zdobywania takiej pewności bywają dla poszczególnych dusz wielce rozmaite, dlatego też dokładam coraz nowych starań, aby wspominać osobno o każdej z tych możliwości.

W tym kryje się również przyczyna, czemu w każdej z rozpraw podaję tę naukę w coraz to innej postaci i w małej książce zamykam zawsze to, co ma nieść pomoc każdemu odrębnemu rodzajowi dusz.

Rzecz prosta, że każdy będzie mógł zaczerpnąć z każdej takiej niewielkiej książki niejedno, co go interesuje, a przecież każdy znajdzie również całe kompleksy nauki przeznaczone specjalnie dla siebie, a wtedy ze słów moich łatwo wyczuje, co jest odpowiednie dla jego duszy - czego powinien od siebie wymagać i czego na pewno wolno mu od siebie oczekiwać.

Nie radzę jednak dowolnie w jakiś inny sposób zestawiać zawartości tych ksiąg, stanowiących zamkniętą w sobie całość choćby to nawet człowiekowi zdolnemu do własnego sądu nie miało wyrządzić szkody.

Pragnę by się starano ujmować jako całość to, co już zewnętrznie podałem jako całość, by nie mieszano dowolnie słów jednej księgi ze słowami innej!

Tylko w tym porządku, jak te rozprawy połączyłem ze sobą, należy je czytać i rozważać.
Nie znaczy to, że nie można napotkać w nich zdań, które by się nie dały powiązać z wypowiedziami zawartymi w innych moich księgach - owszem, możliwe, że powstałby tu nawet zbiór bogaty, gdyby zechciano wybrać to, co według sensu istotnie ze sobą się łączy.

Pragnę tylko przestrzec przed chęcią samowolnego wyrwania z szeregu wypowiedzianych zdań i myśli, dla słusznych powodów, zawartych w pewnej księdze, i umieszczenie ich obok podobnych wypowiedzi z innej księgi, gdyż mogłyby one nabrać znaczenia, jakiego im bynajmniej nadawać nie chciałem.

Nie chodziłoby rzecz prosta o jakieś "sprzeczności", bo jakżeby mogły powstać sprzeczności tam, gdzie każde słowo wynika z tego samego poznania rzeczywistości - lecz istniałoby niebezpieczeństwo odczucia jako rzeczy sprzecznych tego, co rozpatruję jedynie z innego punktu widzenia.

Najważniejszym wreszcie wymaganiem, stawianym każdemu, kto się poświęca mojej nauce życia, jest to, by się kierował wżyciu jej wskazówkami.

Wtedy ta nauka wskaże mu drogę do żywota w prawdziwym świetle i do najwyższego poznania w miłości.

Jak nie należy jednak nauczać tego, czego się samemu jeszcze nie poznało, tak nie należy również sądzić, iż się już "poznało" to, co się pojęło zaledwie w teorii, a co bardzo dalekie jest jeszcze od potwierdzenia w praktyce!

Skądże możesz wiedzieć, że podajesz innym prawdę, dopóki to, co masz głosić, nie udowodniło ci swej prawdziwości?!

Nie to, iż ja tak nauczam, winno być dla ciebie rękojmią prawdziwości mojej nauki, lecz to, czego nauczam, musisz sprawdzić przez swoje własne doświadczenie jako niewzruszone poznanie prawdy!

Wtedy dopiero wolno ci nauczać innych tego, coś pierwej otrzymał ode mnie!

UCZCIE SIĘ CZYTAĆ

Że nie każdy, kto ma dobry wzrok, umie również "patrzeć", to stopniowo wyjaśnili malarze ludziom, interesującym się ich sztuką.

Usłyszeliśmy, iż trzeba się wpierw "nauczyć" patrzeć, by móc widzieć jak widzą malarze i wreszcie zrozumieć, iż łąki nie zawsze bywają zielone, że dęby trzeba też czasami malować na niebiesko.

Chodzi tu o zrozumienie, iż nie wystarcza mieć zdrowe oczy, by móc właściwie "patrzeć", lecz że artystycznego sposobu patrzenia trzeba się uczyć, trzeba się w nim ćwiczyć.

Czyż jednak nie zachodzi zupełnie to samo z należytym czytaniem?!

Każdy kto posiadł w szkole sztukę odróżniania liter i wyrósł z czasem na "gorliwego czytelnika" jakiejś gazety, uważa za fakt niezbity, że "czytać" umie, a jeśli mu nie wierzysz, dla udowodnienia odczytuje z wielkim patosem co tylko zechcesz wysłuchać.

Ale czy umie on naprawdę "czytać", tego w dalszym ciągu nie wiesz!

Przekonałeś się tylko, że umie prawidłowo wyrażać dźwiękami mowy litery oraz ich połączenia w wyrazy i zdania.

"Czytanie" jednak jest przecie czymś innym!

Od kogoś, kto twierdzi, że umie "czytać", masz prawo i stanowczo powinieneś wymagać, by nie tylko potrafił przełożyć litery na odpowiednie dźwięki mowy i podać ci mniej więcej poprawny sens wyrazów ściśle według słownika lub żeby znał się na gramatycznym rozbiorze zdań, lecz przede wszystkim by "rozumiał", co autor dzieła za pomocą liter, słów i zdań pragnął przelać do innych mózgów.

Częstokroć nie daje się to jednak tak łatwo wywnioskować z przeczytanego właśnie pojedynczego zdania i czytelnik będzie musiał szukać dopiero jego sensu w najróżniejszych miejscach dzieła, aby się upewnić co do jego znaczenia - kiedy indziej znów ten, kto naprawdę "czytać" umie, od razu będzie wiedział, iż powinien pominąć wszystkie inne ustępy, by dojść do właściwego rozumienia jakiegoś zamkniętego w sobie zdania.

Podstawowym warunkiem "umiejętnego czytania" jest możliwie najwyżej rozwinięta zdolność wczuwania się.

Potrzeba tu nie tylko rzetelnej woli wysłuchania autora )a nie siebie samego), lecz zarazem i zdolność wnikania w bieg myśli autora i brania niejako udziału w procesie jego myślenia.

Gdy dzieło dotyczy wyłącznie rzeczy codziennie spotykanych i dających się łatwo porównać z rzeczami dobrze znanymi, wystarcza wtedy do należytego rozumienia nieznaczna nawet zdolność wczuwania się - lecz inne będą warunki przenoszenia myśli za pomocą pisanego czy drukowanego słowa, gdy chodzić będzie o rzeczy dające mało możliwości porównania ich z innymi, powszechnie znanymi - a już zupełnie niemożliwe staje się właściwe zrozumienie bez intensywnego wczuwania się, gdy ziemskie formy zjawisk nie nadają się do porównań w celu jasnego przedstawienia sprawy wyobraźni czytelnika.

My, ludzie, rozumiemy jedni drugich, gdy jeden z nas usiłuje przedstawić innym rzecz sobie znaną, która dla innych jest jeszcze nieznana, posługując się tym, co zdaniem jego jest powszechnie znane.

Ale nie wszyscy zdolni bywają doświadczać wszystkiego i jedynie nieświadomość zarozumiałych a ciasnych głów może przeczyć tej oczywistości.

Im szersze widnokręgi ogarnia duchowy zasięg człowieka, im bardziej godna szacunku jest "postawa" człowieka - że użyję tu tego słowa jako wyjaśnienia - tym pewniej rozpozna on, ze bardzo wiele rzeczy jest dla niego samego niedostępnych, lecz za sprawą innych, którzy już rzeczy te poznali, mogą one i dla niego stać się zrozumiałe.

Nie potrzebujesz sam zrywać owocu z dalekich krajów, który stół twój zdobi, a przecież możesz go spożywać!
Dlatego też, jeśli jakieś pismo ma ci udzielić wiadomości o czymś jeszcze ci nie znanym, obcym twoim pojęciom, będziesz mógł to zbadać wchłąniając po prostu to, co tam podano, choćbyś na razie nie znał nic takiego, z czym by się ono dało porównać.

Innymi słowy - im bardziej obce ci są doznania autora - im trudniejsze bywają porównania ze światem zmysłów - tym mocniej winieneś wczuwać się w jego sposób wyrażania, jeśli naprawdę chcesz go zrozumieć!

Powinieneś sobie wyobrazić siebie na jego miejscu i przeżyć ponownie we własnym odczuwaniu to wszystko, co autor mocą słowa pragnął tak udostępnić twojemu pojmowaniu, jak to sam w sobie poznał.

Wówczas wolno ci będzie powiedzieć o sobie, iż umiesz "czytać", jak i każdy sumienny autor musiał umieć czytać, zanim odważył się użyć słów, którymi powinny być wyrażone przeżycia duszy!

A takie "czytanie" pouczy cię również, czy to, co dotąd uważałeś za "warte czytania", istotnie te wartość posiada, gdyż wszystko, co puste, będzie ci musiało ujawnić swą próżnię wewnętrzną - nie zdoła bowiem przeniknąć w głębie twej duszy, gdzie dosięgają jedynie rzeczy naprawdę pełnowartościowe.

Dziś czyta się wiele, może nawet zbyt wiele, a przecież nieliczni tylko posiadają sztukę dobrego czytania.

Czytanie gazet tę sztukę zniszczyło. Kult książki zaginął.

Nikt już nie umie czytać inaczej jak w gorączkowym pośpiechu, jak zwykł przerzucać codzienną gazetę poranną.

Nie dochodzi do świadomości łapczywego czytelnika, że jakaś książka może być zbudowana jak gmach świątyni - że każda zgłoska stanowi w niej wówczas kamień ciosowy, którego nie może zabraknąć.

Któż jeszcze wie cokolwiek o magii czytania, za której sptawą rzeczy przeczytane zmartwychwstają w duszy czytelnika jako jego niezatracalna własność?!

Powinno się wiedzieć, iż za pośrednictwem książki wchodzi się w duchową styczność z jej autorem i należy umieć wybierać, z kim można nawiązać taki stosunek.

Książka to środek magiczny do wywoływania w tobie obrazów myślowych podobnych tym, jakie tworzył jej autor. Nie zdołasz jednak ani stworzyć, ani przechować miłośni w swej duszy żadnego obrazu, który by w tajemniczy sposób nie wpłynął na formowanie twej duszy.

Tak więc czytanie jest czynnością odpowiedzialną.

Tylko wówczas powinieneś czytać, gdy pewny jesteś, że obrazy myślowe, jakie wywołuje w tobie lektura, pomagają do najpodnioślejszego kształtowania twej duszy.

Książki wywierające taki wpływ niekoniecznie muszą być nadzwyczaj poważne.

Humor i satyra mogą również obudzić w tobie boskie siły, bez których zaiste nie możesz się obejść przy kształtowaniu swej duszy!

A nawet można czasami z wielką korzyścią czytać książki, których jedyna wartość polega na sile napięcia, jakie autor umie wywołać w czytelniku.

Nie zamierzam bynajmniej występować tu w roli apostoła purytanizmu w czytaniu!

Cokolwiek jednak będziesz czytał, czytaj jako człowiek, który świadomie przeżywa cud polegający na tym, że szeregi dziwnych znaków na kartce papieru podniecają jego własne siły twórcze, tak iż powstają w nim obrazy myślowe podobne tym, jakie się kiedyś po raz pierwszy ukształtowały w duszy innego człowieka.

Rozwijaj w sobie szacunek dla słowa!

Jedna jedyna stronica przeczytana tak, iż najdalej sięgające znaczenie każdego wyrazu jasno dochodzi do twej świadomości, więcej przyniesie ci korzyści, niż gdybyś "jednym tchem" przeczytał najlepszą książkę, zaledwie zważając na zdania, a cóż dopiero na pojedyncze wyrazy.

Dopiero wtedy, gdy się nauczysz czytać właściwie, książka będzie należał wyłącznie do ciebie.

Twoja własna ocena nada inne znaczenie jej słowom, tak iż będziesz w niej wyczytywał co innego, niż wszyscy, którzy tę samą książkę mieli w ręku.

W ten sposób jakaś książka może nabrać dla ciebie daleko większej wartości, niż by to wynikało z jej treści zewnętrznej.

A nawet należyte przeczytanie książki może sprawić, że dusza twoja stanie się bogatsza od duszy jej autora.

Radzę ci: odważ się na próbę i przeczytaj jak należy choć jedną książkę. Jeśli zdołasz utrzymać się w karbach i niepostrzeżenie nie wymkniesz się sobie z rąk, na pewno już więcej nigdy nie zechcesz czytać inaczej.

Żądam tu od ciebie bardzo niewielkiego wysiłku w porównaniu z korzyścią, jaką w ten sposób możesz osiągnąć.

Nawet "lekkiej" lektury nie czytaj nigdy inaczej, jak tylko bacznie zwracając uwagę na słowa, jakże bowiem inaczej mogłaby dojść do twojej świadomości potęga formy, mogąca się ukrywać nawet w żargonie lub w mowie o rzeczach zgoła nie głębokich, jeśli niejako jednym susem "przeskakujesz" zdania, zamiast się doszukiwać wszelkich możliwych ich znaczeń?!

"Uczyć się czytać" znaczy - szanować siebie jako czytelnika, a tym samym zbyt wysoko się cenić, by trwonić czas bezowocnie!

Wszystko, cokolwiek byś czytał, może ci przynieść bogaty plon, jeśli tylko umiesz czytać jak należy!

LISTY

Jest coś wielce tajemniczego w tym kawałku papieru pokrytym osobliwymi znakami, który jeden człowiek może przesłać drugiemu i przekazać mu swe myśli i uczucia.

Że zaś wymiana listów pomiędzy ludźmi stała się warunkiem życia codziennego, zżyliśmy się z nią tak dalece, iż chyba musielibyśmy się wpierw wyzwolić ze swych codziennych nawyknień myślowych, aby znów odczuć całą tajemniczość możliwości takiego obcowania ze sobą.

Tajemniczość, o której tu mowa, nie polega jednak wyłącznie na wskazanym przeze mnie, iście cudownym procesie wczarowywania myśli w znaki pisarskie i następnie wyzwalania jej, jak gdyby "zbieranie" jej na nowo, gdyż proces ten powtarza się przecież tak samo przy każdym napisanym czy drukowanym słowie.

Chodzi tu raczej o niewidzialny i tylko czuciem wykryć się dający fluid, który wraz z kawałkiem papieru i jego pisemnymi znakami przybywa do odbiorcy i bywa przezeń świadomie lub nieświadomie przyjmowany i "wchłaniany".

Każdy mniej lub więcej wrażliwy człowiek odczuwa ten fluid tak samo wyraźnie, jak wyraźnie dostrzega okiem znaki pisarskie, lecz kto go nawet nie odczuwa, tym niemniej podlega jego wpływowi - tylko nie potrafi zdać sobie z tego sprawy.

Nie ma przy tym znaczenia, czy list został napisany odręcznie, czy za pomocą jakiegoś przyrządu mechanicznego, byle tylko przybywał z rąk piszącego, a wiec byle nie był wydrukowany w książce lub przeniesiony na inny papier!

Papier sam przez się jest tu przenośnikiem wspomnianego fluidu, a fluid ten dałby się również przenieść gdyby wysyłający zechciał tylko "przepoić myślą" papier, zamiast go zapisywać.

Tak wiec "treść" listu zawiera się nie tylko w tym, co oznajmiają wypisane słowa - lecz daleko ważniejsza, a jedynie wyczuć się dająca treść listu może być wprost sprzeczna z tym, co mówią zgodnie ze swym sensem wypisane słowa.

Z tego wynika, iż list jakiś należycie ocenić można tylko wtedy, gdy przybywa wprost od piszącego i natychmiast zostaje otworzony, gdyż wyżej wspomniany fluid ulatnia się bardzo szybko i po kilku dniach zaledwie już tylko wyczuć się daje.

List zatem jest przeznaczony właściwie tylko dla swego odbiorcy, na którego niechybnie spływa przesłany wraz z listem fluid, chybaby odbiorca, wiedząc o jego istnieniu, miał powody do bronienia się przed jego wpływem.

Jakże więc, zdając sobie z tego wszystkiego sprawę, można by było usprawiedliwić rozpowszechniony dziś zły zwyczaj, polegający na odgrzebywaniu pod byle jakim pretekstem korespondencji wszelakich, mniej lub więcej znakomitych osób, by ją rzucać na rynek dla powiększenia chyba wciąż jeszcze zbyt nikłego dorocznego przyrostu książek!?!

Aby usunąć wszelkie wątpliwości, pragnę jak najdobitniej podkreślić, że nie znam na świecie rzeczy równie wstrętnej, jak to, podobne do "profanacji zwłok", odgrzebywanie korespondencji!

Ktoś, kto zalicza sławę pisarską do nieodzownych konieczności życiowych, sam zaś nie ma nic ważnego do powiedzenia, stara się przez wydanie jakiejś "korespondencji" zdobyć sobie "imię", i oto mości dorobkiewicz może sobie utworzyć z tomów takiej korespondencji całą bibliotekę, co zresztą jest rzeczą nader praktyczną, gdyż po pobieżnym przeczytaniu tomu korespondencji może już uchodzić za człowieka doskonale poinformowanego o dawnym pisarzu, choćby poza tym nie przeczytał ani jednego wiersza jego dzieł.

Wszak nieszczęsny autor listów sam się już bronić nie może, musi pozwolić na obrabowanie go bez względu na to, czy wydawcy chodzi o rozgłos własnego imienia, czy też sądzi, że przez szarganie po świecie starych listów oddaje właśnie cześć ich autorowi.

Manię ogłaszania listów po śmierci osób godnych uwagi należy poczytać za wręcz szkodliwą dla kultury. Listy jakiegoś człowieka roztrząsane przed obcymi, dla których nie były przeznaczone, już dlatego dają obraz nieprawdziwy, że przecież niepodobna dowiedzieć się z nich o wszystkich okolicznościach, w jakich zostały napisane. Poza tym wszelka taka korespondencja, będąca sprawą tylko dwu określonych osób, dla późniejszych czytelników, tych nieproszonych osób trzecich, jest przecież dość wątpliwy środkiem poznawczym, gdyż wkracza tu oczywiście subiektywne odczuwanie miast obiektywnego ujmowania rzeczy, choćby się tego nie chciało dostrzec a nawet po prostu już się tego nie dostrzegało.

Pewien wyjątek stanowią tu listy treści ogólnej, jak opisy podróży lub wydarzeń współczesnych - opisy pełne humoru a także listy miłosne lub listy treści pedagogicznej, gdyż we wszystkich tych wypadkach małe ma znaczenie, czy czytelnik obiektywnie przyjmie to, co zostało napisane, czy też wczuwa się subiektywnie w rolę autora listów.

Zdarzają się naturalnie listy pisane wyraźnie z myślą o ich ogłoszeniu w przyszłości.

Tu jednak wcale już nie chodzi o owe pełne tajemnicy mosty, przerzucane od jednego człowieka do drugiego, za jakie w moim pojęciu należy uważać "listy", są to raczej pewnego rodzaju szkice w formie listów, których oczywiście odrzucać nie ma potrzeby, skoro człowiek mający coś do powiedzenia chce się nimi z tych czy innych względów posługiwać!

Niestety wciąż jeszcze zdarzają się ludzie, którzy swe prywatne listy, na pozór najbardziej poufne, odpowiednio stylizują z myślą o ich możliwym ogłoszeniu w przyszłości i nie uważają tego za uwłaczające swej godności, tak skądinąd pilnie strzeżonej i podkreślanej.

Oto znów jedna z form próżności ludzkiej a jednocześnie objaw podziwu godnego upodobania!

Jeśli jednak listy mają się stać znowu tym, czym dla niektórych ludzi, naprawdę świadomych swej wieczności już za dawnych dobrych czasów były, to trzeba będzie znów powrócić do szczerości w wynurzeniach wzajemnych. List pod względem swej treści słownej jest jedynie bezdusznym "informatorem", jeśli słowa jego nie płyną naprawdę z "otwartego serca", a nigdy list nie zdoła przemówić do serca człowieka, do którego był skierowany, jeśli się zbyt wyraźnie wyczuwa miedzy wierszami, iż każde słowo zostało ubrane i zważone, czy też będzie mogło przypuszczalnie być ogłoszone!

List mający spełniać zadanie, jakie spełnić może, wypływać musi z tych głębin naszego jestestwa, gdzie jest nas wszystkich wspólna praojczyzna i powinien zawsze tak być napisany, by dla nikogo nie mógł mieć znaczenia, prócz osoby, dla której był przeznaczony.

To nastawienie na jedno jedyne "ty" jest najistotniejszą cechą właściwego "listu"!

List pisany do wielu osób jednocześnie odarty jest ze swej mocy, a nawet nie jest w ogóle "listem" w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz raczej okólnikiem, sprawozdaniem czy rozprawą.

Mówię tu, rozumie się, nie o listach handlowych, choć nawet i tam nie jest wcale rzeczą konieczną, jak to sądzi niejeden dobry kupiec, utrzymywanie korespondencji w stylu możliwie bezosobowym, a "królowie" rynków od dawna wiedzą, iż o wiele dalej zajść można przy pomocy listów utrzymywanych w tonie wybitnie osobistym, w jakich niegdyś celowali dawni kupcy z Ligi Hanzeatyckiej.

Mam tu głównie na myśli przywrócenie "listom" ich słusznych dawnych przywilejów jako niezmiernie ważnych czynników wzajemnego podnoszenia się na duchu, wzajemnej pomocy duchowej i pokrzepienia.

Tylko zyskać możemy, gdy się zechcemy wyzwolić od wszelkich szablonów i wszelkiej przesadnej lękliwości!

Z drugiej strony nie ma to bynajmniej znaczyć, byśmy każdemu, bliżej nam znanemu bliźniemu natychmiast mieli rzucać pod stopy najtajniejsze nasze wynurzenia i potrzeba bez wątpienia pewnej dozy taktu, by zawsze trafić na ton właściwy i odpowiedni dla każdej poszczególnej jednostki!

Gdy zaś powróci znowu to zaufanie, jakim się listy niegdyś cieszyły, wówczas na nowo osiągniemy tu nie dające się wprost ocenić wzbogacenie naszego życia ziemskiego.

Rzecz prosta, warunki życiowe, do których się ludzie dzisiejsi stosować muszą, nie pozwalają, by powróciły dawne spokojne czasy błogiej wymiany listów, kiedy to "dzień pocztowy" tygodniami był oczekiwany i kiedy znów całe tygodnie mijać musiały, nim się nadarzyła okazja na wysłanie odpowiedzi.

Jednak i dziś również nie ma jeszcze przymusu prowadzenia korespondencji w tempie przyspieszonym.

Możliwość niezwłocznej odpowiedzi nie należy nadużywać jako przymusu!

A choć może nawet trudniej dziś niż dawniej o spokój potrzebny do napisania listu, to jednak list nie powinien wykazywać śladów pośpiechu, jaki cechuje tempo dzisiejszego życia.

KULT OSÓB

Jak długo ludzie żyć będą na ziemi, niepodobna będzie zapobiec, nie sposób zabronić, by pewne jednostki, przyczyniające się w jakikolwiek sposób dla dobra powszechnego lub choćby tylko pozornie to czyniące, nie odbierały dowodów wdzięczności i uwielbienia od tych spośród swych bliźnich, którzy działalność taką odczuwają jako dobrodziejstwo osobiste.

Wdzięczność, gdy chodzi o niewątpliwą pomoc - uwielbienia zaś , gdy obdarzony szczęściem w uwielbionej osobie czuje siebie samego - swe własne człowieczeństwo - podniesione do takiej wyżyny, do jakiej o własnych siłach nigdy by się nie wydźwignął, chociaż przeczuwa, że jest ona dla człowieka dostępna.

Któż miałby brać za złe wdzięczności za doznaną pomoc - lub takie, o jakim tu mowa, uwielbienia?!

Zbyt głęboko są zakorzenione oba te popędy uczuciowe w każdym niezupełnie zwyrodniałym człowieku, by można było nie wyczuwać najwyraźniej, jakie jest ich znaczenie dla zachowania gatunku, dla rozwoju najszlachetniejszych przymiotów rasy.

Na niebezpieczne jednak tory zbacza pęd do uwielbienia, gdy się wymyka spod kontroli osądu i już bez wyboru uwielbia wszystko, co przekracza siły wielbiącego, a co udało się osiągnąć innemu człowiekowi.

A wówczas byle "Herkules" z budy jarmarcznej, byle kuglarz lub połykacz ognia pewni być mogą takiego samego uwielbienia, co i twórca najwyższych wartości duchowych, i tak samo zatraca się wszelka różnica pomiędzy "sztuczką" a sztuką.

Ale nawet wówczas, gdy wzrok wielbiącego skierowany bywa wyłącznie na prawdziwe wartości, powinien wystrzegać się niebezpieczeństwa, polegającego na tym, że uwielbienie przemienić się może w "kult osoby", jeśli wyrodzić mu się pozwolimy w jakieś ubóstwianie osoby tam, gdzie jedynie czynom lub dziełu cześć przynależy.

Trzeba się pogodzić z tym, że olbrzymia większość ludzi za swego życia na ziemi osiąga pewne znaczenie tylko dla siebie i swego najbliższego otoczenia, podczas gdy inne nieliczne jednostki mogą też zyskać "znaczenie" dla szerokich kół ludzkości a nawet - jako wskazujący cele ogólne - dla całej prawie ludzkości na tej ziemi.

Zrozumiałe więc i usprawiedliwione jest oddawanie czci jednostkom, mającym powszechne znaczenie, przed tymi, którzy mogą coś znaczyć tylko dla siebie i swego najbliższego otoczenia, choćby to otoczenie obejmowało obszar bardzo znaczny.

Ale i w tym wypadku rzeczą fatalną byłoby uwielbiać człowieka zamiast tego, co istotnie uwielbiać należy, a co on ukazał światu!

Można komuś - kto dokonał rzeczy godnej czci, okazywać szczególniejsze poszanowanie, ba, nawet "podziw" - za "dziw" bowiem uważany bywa człowiek, odpowiednią dlań wyżynę - zawsze jednak najtroskliwiej odróżniać należy rzecz przezeń osiągniętą od niego, jakim mimo wszystko pozostaje - odróżniać bezosobowe wartości duchowe od osobistej określonej natury człowieka, który nam te wartości ofiaruje, gdyż osiągnął je bądź dzięki mozolnej pracy, bądź dzięki wysokiej łasce.

Nie należy też nigdy zapominać, że każdy "twórca wartości duchowych" jest twórcą tylko w tym znaczeniu, że "czerpie" ze skarbów objawiającej się mu duchowości - jak się czerpie wodę z potężnego potoku - a nie w tym znaczeniu, e jakim "twórczość" oznacza wyprowadzenie czegoś z nicości!

Tak samo wszystko, cokolwiek człowiek dobywa z duchowości i czyni dostępnym dla zmysłów ziemskich, stanowi "objawienie" niezależnie od tego, czy jest wynikiem wieloletnich laboratoryjnych prac, czy darem jednej chwili opromienionej boskością.

Ubóstwienie jego samego byłoby nie tylko głupotą, lecz zarazem znieważeniem jego czynu - jego dzieła - a nawet wyglądałoby na posądzanie go o brak umiejętności odróżniania swej osoby od dzieła przezeń dokonanego.

Pomimo całego "znaczenia" jakiegoś człowieka dla bliźnich, zachodzi zawsze jeszcze pytanie, czy to znaczenie jest ściśle związane z nim samym i z jego życiem na ziemi, czy też tylko dar jego nadal oddziaływa twórczo i służy za drogowskaz, chociaż sam jego twórca nie jest już czynny wśród śmiertelników.

Nigdy jednak nie ma najmniejszego powodu do "ubóstwiania" człowieka, który dar nam przynosi, który go wyjaśnia lub zwiastuje, z uwagi na jego działalność - do oddawania bałwochwalczej czci jego osobowości (nawet gdy się ten wyraz ujmuje w tym wzniosłym sensie, jak to ujmował Goethe!). każdy kto dla szerszych kół bliźnich naprawdę jest "znakomitością", zawsze z odrazą i wstydem uchylać się będzie od takiego ubóstwiania, chociażby całkowicie zdawał sobie sprawę z istotnego swojego znaczenia!

Kto ma naprawdę dla swych bliźnich jakiekolwiek znaczenie, ten zna też bardzo dobrze z najgłębszego rozeznania się w sobie i rodzaj i stopień swojego znaczenia.

Kłamcą byłby wobec siebie samego i wobec innych, gdyby przypadkiem chciał grać rolę "skromnego" i postępował tak, jak gdyby nic o znaczeniu swoim nie wiedział!

Lecz co innego jest wiedzieć o swoim znaczeniu i ze względu na nie znosić uwielbienie, a nawet głęboka cześć okazywaną przez bliźnich, podobnie jak poseł jakiegoś kraju słusznie przyjmuje oznaki czci należnej jego ojczyźnie, co innego zaś w poczuciu znaczenia swych czynów i na ich rachunek wysuwać na plan pierwszy własną osobę, która pełni przecie tylko rolę pośrednika.

Gdy jakiś człowiek przynosi swym bliźnim wartości duchowe, to oczywiście czuje się również zmuszony w miarę sił swoich zaświadczyć, że oferuje dobro nie zrabowane, lecz w sposób uczciwy zdobyte.

O tym jednak, czy nabytek ten przedstawia naprawdę wartość duchową, rozstrzyga tylko zbadanie samego daru, nigdy zaś gołosłowne zaświadczenie, że osiągnięty został uczciwie, choć ważne jest bardzo, "jak" mianowicie został zdobyty.

Wartości pochodzące z królestwa istotnego Ducha nigdy się nie dają osiągnąć spekulacją myślową lub przyrodniczymi eksperymentami, ale z drugiej znów strony bezmyślnym zuchwalstwem byłoby oczekiwać z założonymi rękoma, aż z królestwa Ducha spłynie na nas poznanie, jakie zdobywa się tylko usilną pracą myśli.

Lecz podobnie jak wartość odkrycia jakiegoś chemika polega tylko na samym odkryciu bez względu na to, kto był niegdyś nauczycielem wynalazcy lub z jakiej wytwórni pochodzą użyte przezeń instrumenty i przyrządy, tak też i dar pochodzący z królestwa istotnego czystego Ducha winien sam przez się wytrzymać próbę, niezależnie od tego, co mówi przynoszący go o sposobie, w jaki go osiągnął, lub jak do zdolności osiągnięcia go doszedł.

Należy jak najdobitniej przestrzec przed przyjmowaniem jakiegokolwiek daru duchowego jedynie z uwagi na czyjś autorytet, gdyż - kto w ogóle, opierając się na autorytecie przyjmuje coś, co powinno być przyjmowane na podstawie własnego wewnętrznego życia i przeżycia, ten zawsze będzie narażony na niebezpieczeństwo zaufania fałszywemu autorytetowi i przyjęcia odeń rzeczy błędnych lub nabycia od oszukanych oszustów szychu zamiast złota.

"Kult osób" stwarza sprzyjające warunki dla rozwijania się skłonności do polegania na autorytecie w rzeczach, które powinny być przyjmowane dopiero po wypróbowaniu we własnym wnętrzu.

Jakże daleka jest od takiego kultu owa czysto ludzka ufność do człowieka, który dar duchowy przynosi!

Jak w życiu zewnętrznym nabywamy rzeczy cenne tylko u kupca, którego uczciwość została stwierdzona, a umiejętność dostawienia towaru ze źródeł pewnych dobrze wypróbowana, tak i wartości duchowych nie należy nigdy przyjmować z rąk człowieka, któremu nie można zaufać bezgranicznie, przez co bynajmniej nie wyrzekamy się prawa do wypróbowania rzeczy otrzymanych w głębi nas samych.

Gdy zaufanie takie zostanie wielokrotnie stwierdzone, możemy już wtedy z góry liczyć na to, że każda późniejsza próba wykaże tylko prawdziwość tego, cośmy otrzymali, a nawet nasz własny sąd może się wznieść z biegiem czasu do poziomu nieomylnego sądu człowieka udzielającego tych darów, podobnie jak niejeden zbieracz dzieł sztuki osiąga stopniowo taką biegłość oka, że nawet bez uciekania się do specjalnych metod od razu odróżni rzeczy wartościowe od bezwartościowych.

Przytoczone powyżej porównanie powinno nam jeszcze wyraźnej udowodnić, że w stosunku do każdego, kto udziela wartości duchowych chodzi jedynie o to, co on przynosi, nie zaś o ubóstwianie jego osoby.

Zdarzają się na przykład zbieracze, którzy jakiegoś mistrza starej lub nowoczesnej szkoły przedkładają nad wszystkich innych i wszystko poświęcić gotowi, byleby zdobyć jego dzieła.

Wprawdzie taki zbieracz potrafi również czcić twórcę owych dzieł, lecz - tylko z uwagi na jego dzieł oraz na to, że tylko ten jeden człowiek te właśnie dzieła stworzyć potrafił lub tworzyć je może.

Nikt nie powie, że chodzi tu o "kult osobowości"!

Tak samo muszą postępować i zbieracze skarbów duchowych.

A choćby nawet głęboką czcią otaczali człowieka udzielającego tych darów winno to zawsze wynikać z uwagi na sam dar oraz ze względu na tę okoliczność, że prawdziwi zwiastuni z królestwa istotnego Ducha zdarzają się na ziemi w czasach dzisiejszych rzadziej, niż prawdziwi artyści.

SKŁONNOŚĆ DO KRYTYKI

Obserwując niektóre choroby dobrze neurologom znane, dochodzi się do ciekawego spostrzeżenia, że chorzy stawiają wewnętrzny opór wszelkim zamiarom uleczenia ich, uważają bowiem swój stan chorobowy po prostu za szczególne podkreślanie wartości tak miłej ich sercu ich własnej osoby i bynajmniej nie pragną wyzwolić się z tego stanu.

Niestety podobnemu stanowi patologicznemu podlega wielu ludzi opanowanych tak dalece szerzącą się dziś jak zaraza manią krytykowania, że czuliby się nie w swojej skórze, gdyby nie znajdowali wszędzie wokół siebie coraz nowych powodów do słusznego a często, bardzo niewłaściwego odmawiania wartości czynom lub dziełom bliźnich.

Ludziom dotkniętym wspomnianą wyżej manią, nie przychodzi na mysl, że normalna i zdrowa potrzeba krytycznego ustosunkowania się powstaje wtedy dopiero, gdy własne doświadczenie oparte na znajomości rzeczy i na przeświadczeniu o swej słuszności wykrywa w czynnościach lub dziele bliźniego takie momenty, które bądź zdają się wskazywać na niebezpieczeństwo chybienia zamierzonego celu, bądź zdradzają jakieś niecne zamiary.

Krytyka, wypływająca z nie zwyrodniałej skłonności do krytykowania, zawsze jest pełna "dobrej woli", gdyż panująca nad swym zdrowym popędem wola zmierza w swej działalności albo do dobra krytykowanej osoby działającej, albo do dobra bliźnich, których bronić należy przed tamtym.

Krytyka pochodząca ze zdrowej skłonności zawsze się daje sprostować i nigdy nie upiera się przy swojej racji wobec lepiej wiedzącego.

Natomiast potrzeba krytykowania, płynąca z chorobliwego podrażnionego popędu, dąży wyłącznie do własnego zadowolenia i odczuwa dotkliwy brak, napotykając trudności w zaspokajaniu swej nieomal nałogowej namiętności.

Tego nie rozumieją ludzie pyszniący się iż wszystkiemu, czym bliźni się zajmują lub co tworzą, zawsze będą mieli "coś do zarzucenia", gdyż swą początkowo zdrową chęć krytykowania nieustannym, rozmyślnym jej podniecaniem doprowadzili do nadmiernego przerostu.

To jednak, o czym tu mówię, dotyczy również wszystkich, którzy swój zmysł krytyczny potrafili dotąd utrzymywać w normie, gdyż najlepszą ochroną przed możliwym jego zwyrodnieniem jest ciągłe baczenie na to grożące mu niebezpieczeństwo.

Jest niewątpliwie jakiś urok w dawaniu folgi swej chęci krytykowania i w zadowoleniu z wrażenia jakie zawsze sprawia na innych gwałtowne zwalczanie czegoś, wywołując w nich bądź radosne przyznawanie nam słuszności, bądź pełen oburzenia sprzeciw.

Ale temu właśnie urokowi należy się opierać, gdyż kto mu często ulega, ten nie zdoła utrzymać w normalnych granicach swego zmysłu krytycznego.

Nie chodzi tu bynajmniej o jakąś niewinną zabawę - jakiej niepodobna nikomu zabronić.

Zbyt wiele złego wywołuje codziennie pośpieszna i zuchwała krytyka, ów nieszczęsny objaw chorobliwego zwyrodnienia zmysłu krytycznego, iż byśmy nie uznali za niezbędne przeciwstawić się wreszcie całą siłą woli temu złu.

Nie chodzi tu o krytykę zawodową, zajmującą się sztukami plastycznymi, literaturą, muzyk i teatrem, gdyż rolę krytyków pełnią tu przeważnie publicyści posiadający w tej dziedzinie dostateczną orientację, by móc występować z krytyka dzieł tam, gdzie można oczekiwać jej owocnych wyników.

Poza tym wśród zawodowych krytyków dość rzadko trafiają się jednostki dotknięte niedomaganiem zmysłu krytycznego, a choć krytyka uprawiana zawodowo również nie chroni od błędów, jednak skrytykowane dzieło pozostaje i z biegiem czasu może doczekać się rewizji błędnego wyroku.

Inaczej przedstawia się sprawa przy dzikich wybrykach zwyrodniałego zmysłu krytycznego przeciwko czynom i słowom bliźnich, gdyż tutaj nieznajomość rzeczy, niedyskrecja czy zła wola mogą zdusić w zarodku każde dobre poczynanie i uniemożliwić wszelką późniejszą naprawę zła.

W szczególności dotyczy to dziedziny publicznego życia społeczności ludzkiej, gdzie bardzo wiele osób ujmuje prawo jednostki do współdecydowania o warunkach jej życia zewnętrznego jako prawo do bezmyślnego krytykowania wszystkiego i wszystkich, dochodząc w ten sposób nieuchronnie do pożałowania godnego zwyrodnienia swego zmysłu krytycznego.

Tu właśnie działa zwyrodnienie jak zaraza.

A że każda jednostka czuje się uprawniona do krytyki, choćby nawet brak jej było znajomości rzeczy w stosunku do czynów i słów, które krytykować zamierza, tedy czyjś sąd krytyczny działa na nią jak sugestywna podnieta do takiego wypowiadania się, przy czym próżność dąży przede wszystkim do wywyższenia własnej osoby krytykującego ponad rzeczową krytykę.

Ludzie dotknięci zaraźliwą krytykomanią żywią szczególne upodobanie do haseł jako najwygodniejszych i zawsze wywołujących wrażenie pseudoargumentów krytycznych.

Największy nawet głupiec potrafi stać się wirtuozem w sztuce rzucania hasła, które zawsze jest i pozostanie niezawodną przynętą dla wszystkich ludzi o leniwym umyśle i niedojrzałym sądzie.

Już sama popularność haseł wystarczy, by zdemaskować operującą nimi krytykę, jako pozbawioną poczucia odpowiedzialności próbę przedstawienia płytkiej umysłowości jako głębokiej i ważnej.

Doprawdy można powiedzieć, że wszelka krytyka w równej mierze traci na powadze, jak i na wartości, gdy musi się uciekać do haseł o wypróbowanej skuteczności.

Krytyka jako objaw zdrowego zmysłu krytycznego nie ucieka się prawie do haseł.

Nie zwyrodniały zmysł krytyczny budzi w krytyku, zanim przystąpi do dzieła, przede wszystkim poczucie odpowiedzialności.

Człowiekowi obdarzonemu zdrowym krytycyzmem nigdy nie chodzi o wywyższenie własnej osoby, lecz o to, by przyczynić się do udoskonalenia jakiegoś stanu rzeczy, jakiejś instytucji czy też innego dzieła ludzkiego.

Wysoko ponad zwierzęta wynosi człowieka jego zmysł krytyczny!

Najinteligentniejsze nawet zwierzę przyjmuje otaczający je świat takim, jakim jest, i nie okazuje najmniejszej nawet chęci ustosunkowania się doń naprawdę krytycznie.

Radosne przyjmowanie czegoś lub niechęć i opór w zachowaniu się zwierzęcia wobec świata zewnętrznego są jedynie oznaka jego instynktu samozachowawczego i nigdy nie powinny być uważane za wynik rozważania krytycznego.

Zmysł krytyczny wskazuje, że człowiek posiada wyczucie jakiegoś doskonalszego stanu rzeczy niż ten, jaki by kiedykolwiek można było spotkać na ziemi.

Gdyby w swym życiu pośród świata zjawisk fizycznych człowiek czuł się tak samo u siebie, jak zwierzę - jakże by mógł się dopuszczać krytykowania swego świata zewnętrznego!?

Tylko człowiek może rozwinąć w sobie skłonność do krytyki, że duchowość jego zna coś doskonalszego niż otaczający go świat ziemski.

Przyczyną krytycznego ustosunkowania się człowieka do otaczającego go świata fizycznego jest doświadczenie jego prawdziwego bytu duchowego, dziś obce już jego świadomości.

Wiekuista substancja duchowa, własną wolą wytrącona ze sfery świadomości czystego przeżywania rzeczywistych ukształtowań duchowych, a obecnie wywyższająca się fizycznie - zmysłowo w ludzkim zwierzęciu ziemskim, pozostaje wciąż jeszcze nosicielką wspomnień o swym pradawnym bytowaniu, a chociaż mózg zwierzęcia ziemskiego nie jest podatny do uczestniczenia w takich "wspomnieniach", to jednak bierze w nic udział intuicyjnie dzięki oddziaływaniu pewnych wpływów.

Wszelki przejaw zdrowego zmysłu krytycznego wywoływany bywa przez podświadome porównywanie rzeczy danych człowiekowi tu na ziemi z formami absolutnej doskonałości, które by im odpowiadały w zjawiskach duchowych.

My, ludzie, żyjemy na tej ziemi pod wpływem dwu krańcowo różnych ideałów doskonałości, bez względu na to, czy lekceważymy dwoistość naszych dążeń, czy też - wszystkie nie doszczętnie po ziemsku zaskorupiałe natury - gorzko nad tym bolejemy.

Gdybyśmy mieli tylko naturę odpowiadającą zmysłom ziemskim, dwoistość dążeń oraz wszelkie płynące z niej cierpienia byłyby niemożliwe.

Życie fizyczne narzuca nam, i to brutalnie, rzeczy uchodzące dla niego za "doskonałość" samą przez się, podczas gdy za pośrednictwem tego samego fizycznego mózgu odbieramy wpływy czysto duchowe, dzięki czemu tworzymy sobie wyobrażenie takiej doskonałości, wobec której wszelka doskonałość ziemska wydaje się nam skazaną na niedoskonałość.
Skoro więc człowiek dąży do doprowadzenia rzeczy całkowicie podlegających prawom fizycznym do takiej doskonałości, jaka panuje jedynie w rzeczach duchowych, musi to wywołać wewnętrzną "rozterkę"!

(***Brak fragmentu) ...zaliczyć tu należy wszelkie dążenie do "uduchowienia" rzeczy cielesnych.

Tu, w świecie fizycznym, posiadamy jedynie wzniosłą możliwość ucieleśnienia ducha, lecz nawet i to ucieleśnienie ducha wykonalne bywa na miarę doskonałości zakreślonej zmysłami fizycznymi, a więc w stosunku do doskonałości wiekuistego ducha musi zawsze uchodzić za "niedoskonałe".

Mimo to skłonność do krytyki, z Ducha wprawdzie poczęta, lecz przejawiająca się tylko w sprawach fizycznych, wciąż skłania nas do błędnych przypuszczeń, jako byśmy rzeczy istniejące w zjawiskach fizyczno - zmysłowych doprowadzić mogli do takiej doskonałości, jaka jest możliwa jedynie w sprawach Ducha.

Stąd to pochodzą nadmierne nasze uproszczenia do nas samych oraz do naszych współczesnych - stąd przerost niepohamowanej żądzy krytykowania!

Ci, co potrafią wniknąć w to, w co tu wniknąć należy, powinni by wreszcie doprawdy uświadomić sobie, że krytyka postępowania otaczającego ich środowiska ludzkiego wtedy tylko bywa usprawiedliwiona - że zmysł krytyczny tylko wtedy daje się w normie utrzymać - gdy jak najstaranniej dajemy baczenie na warunki, jakim podlega wszelkie działanie ducha ludzkiego na ziemi.

Nawet najdoskonalsze, po ziemsku rzeczy biorąc, wyniki pracy człowieka na tym świecie zjawisk fizyczno - zmysłowych będą czymś niedoskonałym wobec tego, co jest doskonałością ze stanowiska wiekuistego istotnego Ducha.

O ileż bardziej wskazanym bywa wszelka pobłażliwość tam, gdzie zgodnie ze stanem rzeczy i z uwagi na możliwości fizyczne "doskonałość" nigdy osiągnięta być nie może.

Mania krytykowania jest chorobą, którą "wąż w raju" zaraził ludzkość i może po tych wyjaśnieniach lepiej teraz będą rozumiane te kuszące słowa podług mitycznej opowieści podszepnięte człowiekowi przez iście sataniczny pierwiastek: "Będziecie jako bogowie, wiedząc dobre i złe!".

Ponure, a wreszcie przemijające to "bogi", co posiadają taką "wiedzę".

W obliczu wiekuistego, rzeczywistego Ducha wszelkie "zło" jest tylko zjawiającym się w czasie, przemijającym błędem, którego realność fizyczna pozostaje dla duchowej świadomości "niebytem", gdyż to, co jedynie w Duchu siebie przeżywa, jest wiekuistą doskonałością - od wieków spłodzonym i wiecznie dalej płodzącym siebie "dobrem".

A teraz jeszcze słówko tylko o samokrytycyzmie!

Że i ten rodzaj przejawu zmysłu krytycznego może wywołać jego zwyrodnienie, jeśli nie będzie przez nas należycie i świadomie kierowany, powinno to być zrozumiałe przede wszystkim dla tych, którzy sami cierpią na zwyrodnienie tego zmysłu.

Krytyka własnego postępowania może tak samo posuwać nas naprzód lub hamować, jak krytyka w stosunku do innych ludzi może im się stać pomocą lub przeszkodą.

W obu wypadkach krytyczne ustosunkowanie się wtedy tylko stać się może błogosławieństwem, gdy postaramy się przede wszystkim odnaleźć dobre strony, zanim zaczniemy doszukiwać się błędów i braków w postępowaniu własnym lub naszych bliźnich.

Jedna jedyna wartość pozytywna może przewyższać cały ogrom istniejących błędów i braków!

Podanie głosi, że Sodoma uległa zagładzie, ponieważ grzechy tysięcy jej mieszkańców przywiodły ją do zguby, a jednak - gwoli "dziesięciu sprawiedliwych" całe to miasto mogło być uratowane.

KIM BYŁ JAKUB BOHEME?

Stawianie znowu tego pytania wydaje się na pozór zupełnie zbyteczne.

Dawni i nowi komentatorzy niezwykłego dzieła, które nosi imię Bohmego, z większym lub mniejszym powodzeniem zajmowali się również człowiekiem stojącym poza tym dziełem.

Że Bohme - pominąwszy czym był - umiał również szyć buty, o tym wiedzą nawet ci, którzy nigdy nie przeczytali ani jednego wiersza przezeń napisanego. Jeśli nawet niektórzy komentatorzy tego dzieła nazywali jego twórcę "szewcem z Gorlic"2 jest to - w najlepszym razie - rzecz gustu, chyba że ktoś nie zgodzi się ze mną, że chociaż szewstwo jest rzemiosłem zasługującym ze wszech miar na szacunek i chociaż ta klasa rzemieślnicza może być naprawdę dumna ze swego sławnego towarzysza cechowego, to jednak nie wykazuje "bliskości duchowej" ten, kto mówiąc o niezmiernie głębokim zwiastunie Ducha, Jakubie Boheme, może choćby napomknąć o jego zajęciu, którym zarabiał na chleb powszedni.

Zapewne nigdy nie brakło ludzi dla których o istocie tak wielkiego duchem męża bynajmniej nie decydował jego ziemski sposób zarobkowania - dla których nie miało znaczenia to, że ten mistrz wyrósł poza obręb powszechnie przyjętego wykształcenia.

Nawet sam Bohme w pismach swoich aż nadto wyraźnie wskazuje, jak dotkliwie odczuwał brak nauki swych czasów, której posiąść nie było mu dane, i po kres dni swoich dokłada starań, by przyswoić sobie świat pojęć swych uczonych przyjaciół, aby za pomocą słów od nich zasłyszanych zapoznać ich z własnymi przeżyciami i myślami.

Konieczność zajmowania się raz wyuczonym rzemiosłem dla utrzymania się przy życiu była mu wieczną przeszkodą, a wszystko co wiemy o warunkach zewnętrznych jego życia, wskazuje wyraźnie, jak usilnie starał się tę przeszkodę usunąć, aby tylko móc iść za wewnętrznym popędem swego wzniosłego ducha.

Chcąc naprawdę poznać to bogactwo duchowe, które za ziemską swą skarbnicę obrało człowieka Jakuba Bohmego, należy zaiste podchodzić do pism tego mędrca bez powziętego z góry przekonania, że się w nich znajdzie mniej więcej domorosłe wyniki mędrkujących dociekań poczciwego rzemieślnika, zapominającego przy swym kopycie szewskim, że powinien porządnie szyć buty, zamiast szukać rozwiązania różnych niepokojących go zagadnień metafizycznych.

Mam tu na myśli tych wszystkich, którzy znają wprawdzie nazwisko mędrca, lecz pism jego nie czytali lub co prędzej odłożyli je na bok zniechęceni niejasnością jego słów, co prawda wypowiedzianych częstokroć w sposób nader swoisty i dziwacznie brzmiący!

Kto zaś zbada naprawdę do głębi pisma Jakuba Bohmego - kto nie pożałuje trudu wżycia się w jego sposób wysłowienia - ten ze czcią pochyli czoło przed człowiekiem, który coś podobnego mógł napisać. Z dawna jest rzeczą stwierdzoną - iż taką cześć odczuwają najsilniej właśnie ci, których własna dusza poczyna rozbrzmiewać pod wpływem obcowania z cudownymi skarbami, które tai w sobie świat niezgłębiony Jakuba Bohmego.

Dotyczy to naturalnie, tylko jego poznania świata czysto duchowego!

Ale pomimo błędnego ujmowania rzeczy w zakresie świata zmysłów fizycznych, gdzie się u innych zapożycza, mimo całego piętna epoki wyciśniętego na jego wywodach - a nawet mimo wszelkie więzy skostniałych dogmatów religijnych, stoi oto przed nami najmędrszy spośród tych, którzy kiedykolwiek usiłowali dotrzeć do ostatecznych granic poznania ludzkiego!

Oto "kopacz", który pogłębił swą studnię aż do pra nurtów żywota!

Ktokolwiek zdobędzie się na odwagę, by zstąpić w głąb tej studni - gdyż nie ma uwiązanego przy niej wiadra do czerpania, ten dojdzie do przeświadczenia, że musiałby tylko w sobie przebić studnię tejże głębokości, by natrafić na te same żywe źródła również w samym sobie.

Oczywiście, kto się uwikłał w gmatwaninie religijnych alegorii, wciąż jeszcze zdobiących ocembrowanie studni, którą Bohme zbudował w samym sobie, ten niech będzie zadowolony, gdy się wreszcie z niej wyzwoli, a wody głębin ukażą mu jedynie odbicie jego własnego wzburzonego oblicza.

Wszystko to najpierw omówić musiałem, zanim przystąpię do odpowiedzi na pytanie, kto był Jakub Bohme, ów niezwykły i na swój sposób tak dobrze znający świat Ducha wieszcz, któremu najnowsze badania przyznały wreszcie stopień należny mu w dziejach ducha ludzkiego, choć zresztą nigdy nie brakło m u czcicieli, zdumiewających się bądź tą, bądź inną stroną jego istoty, gdyż żaden z nich nie zdołał ogarnąć polem swego widzenia całego obrazu tego wielkiego człowieka.

Odpowiedź, którą tu daję, dotyczy wyłącznie duchowego pochodzenia Bohmego, tak jak je znam dzięki najpewniejszemu poznaniu, a co tu będę mógł powiedzieć, zrozumieją ci, którzy już doszli do poznania, że wszystko, co się w zakresie spraw Ducha tu na ziemi dzieje, jest tylko ostatecznym wynikiem impulsów, zrodzonych z miłości w królestwie rzeczywistego Ducha.

Trzeba będzie przypomnieć sobie wszystko, com wypowiedział już niezliczone razy, mówiąc o tym, że rzeczy boskie mogą się stać zrozumiałe dla człowieka jedynie za sprawą ducha ludzkiego i że wszystek wpływ, wywierany na ludzkość tej ziemi z królestwa rzeczywistego Ducha, ma swe źródło w niewidzialnej Świątyni, znajdującej się tu na ziemi, a jej kamieniem węgielnym są ludzie tej ziemi, którzy mimo wszelkich swych ziemskich czynności, jednocześnie - w pełni świadomości i nieprzerwanie w czystym Duchu żyją.

Stamtąd to Bohme otrzymał zlecenie swojej działalności!

Jako "uczeń" duchowy tego, tak często opisywanego przeze mnie koła duchowego, działającego w ukryciu, wznosił się stopień za stopniem, jak daleko było to dlań możliwe za życia ziemskiego, wiedząc zaiste, skąd nań to Światło spłynęło.

Surowe nakazy jednak obowiązywały do milczenia na zewnątrz.

On sam nie był przeznaczony do tego, by stać się tu na ziemi Jaśniejącym w gronie "Jaśniejących Praświatłem".

Zbyt ziemskie płomyki pełgały w nim jeszcze wokół złocisto - białego światła Ducha boskiego, a tego wymagającego tysięcy lat rozwoju duchowego, jaki musi osiągnąć każdy "Jaśniejący", zanim się narodzi w ciele zwierzęcia ziemskiego, nie osiągnął jeszcze kiedy wkraczał w swoje życie ziemskie.

A jednak wszystko, co tylko osiągnąć może człowiek naprawdę czcigodny, "wybrany" na ucznia Światłości okazało światu dzieło Jakuba Bohmego, mimo iż świat wiedzieć nie mógł, skąd nań spłynęła siła do stworzenia tego dzieła.

Komentatorzy pism Bohmego nie posiadali żadnych pewnych wiadomości o przyczynach i źródłach jego jasnowidztwa - nie mogli nawet domyślać się, iż czynne w nim było kierownictwo duchowe, o którego istnieniu na ziemi wiedzieli zawsze tylko bardzo nieliczni, a ci nie mieli prawa o tym mówić.

A przecież nie jest wykluczone, że Bohme mógł kiedyś dać zaufanym przyjaciołom wskazówkę, jaka wydawała mu się jeszcze dozwolona, i wskazówka ta dała później jego pierwszemu biografowi powód do pewnej opowieści, w którą dzisiejsi czytelnicy, nie wiedząc co z nią począć, dopatrują się jedynie mitu.

Dlatego ważne jest wiedzieć, co mianowicie mówi o tym biograf i przyjaciel Bohmego.

"Owo bardzo być może, ze takoż od zewnątrz, za wpływaniem magiczno - astralnym gwieździstych duchów, do onego świętego ognia miłości gdyby ukryte zarzewie a podpał wraz podkładane i przyrzucane były".3

Jest rzeczą co najmniej bardzo prawdopodobną, że biograf mniej więcej domyślał się, jak się istotnie rzeczy mają, a może nawet z napomknień Bohmego wiedział więcej, niż chciał powiedzieć.

Niewątpliwie każdemu, kto przeniknie tu istotny związek, daje dużo do myślenia, że w łączności z powyższą cytatą mamy opowieść o tym, jak to pewnego razu "obcy jakowyś, wierę licho przyodziany, a przedsię dworny a godny mąż" wstąpił za lat młodych Bohmego do sklepu jego majstra, gdy Bohme był tam sam jeden i mąż ów nieznany nazwał go niespodzianie po imieniu ku niemałemu stąd przestrachowi Bohmego.

Dalej zaś czytamy:
"Tedy ówy mąż, statecznego i dwornego oblicza, wierę, skry ogniste z ócz miotający, za prawicę go chwyciwszy, bystrze a przenikle w oczy mu poźrzeał i rzekł: maluczkiś Jakubie, wey będziesz wielgi i cale innym staniesz się człowiekiem a mężem"... itd., itd.

"Zaczym mąż owy dłoń mu uściskał, znowuż bystrze w oczy mu poźrzawszy, i poszedł sobie swoją drogą".

A dalej w związku z tym wszystkim czytamy jeszcze relację, jak to Bohme stał się odtąd innym człowiekiem, a "wrychle po tym" nastąpiło jego oświecenie, jego "obwołanie duchowe i dzień sabbatu".

Choć jestem bardzo daleki od chęci prowadzenia sporu, jaką wartość przyznać należy temu opowiadaniu, sądzę jednak, że w każdym razie nie jest ono pozbawione pewnej wskazówki.

A że nie nam zamiaru komentowania pism Bohmego, mogę się więc ograniczyć do tej jedynej wskazówki, chociaż nie uważam zgoła za niemożliwe, że gruntowni znawcy tych pism mogliby mi wskazać również we własnych pismach Bohmego, miejsca tak samo tajemnicze, jak i to, o którym tu wspomniałem.

Wystarczy chyba zwrócić tylko uwagę czytelników na powyższą wzmiankę.
Należy wyraźnie zaznaczyć, że istnieje tylko jedno jedyne źródło do wyjaśnienia duchowego pochodzenia Bohmego, co się potwierdza wciąż nowymi spostrzeżeniami, że najlepsi nawet komentatorzy duchowego zjawiska, jakim był Jakub Bohme, nie umieją dokładnie wytłumaczyć ani tego człowieka, ani jego pism, dopóki nie wiedzą o stosunku Bohmego do duchowego zespołu "Jaśniejących Praświatłem".

Nie istnieją już dziś przyczyny, dla których ongi ten mędrzec jasnowidzący był sam zobowiązany do milczenia, wpływ więc pism jego będzie ułatwiony, gdy się dowiemy o jego pochodzeniu duchowym i będziemy mogli należycie tłumaczyć ślady tego pochodzenia, zawarte w jego dziele.

Co w jego dziele było odbiciem czasu i jego poglądów czysto osobistych - to wynikało z poglądu na świat, z którym się musiał liczyć, o ile nie chciał znosić od swoich zwolenników daleko większych jeszcze przykrości, niż te, jakie i tak już znosić musiał - wszystko to daje się usunąć z jego dzieła bez uszczerbku w rzeczach istotnych.

To zaś, co pozostanie w jego dziele jako istotne, choć napisane przed trzystu z górą laty, posiada znaczenie i dla czasów dzisiejszych!

Nigdy się to zestarzeć nie może, gdyż wywodzi się z wieczności - z wiecznie trwającego "dzisiaj"!

Jakub Bohme nadawał przeżyciom swej duszy tę jeno szatę słowną, w której zawsze mogły się stawać dla niego samego uchwytne i nadające się od zachowania, gdyż nie był przecie panem i sprawcą tych przeżyć, lecz zawsze musiał czekać, aż się mu za sprawą królestwa Ducha znowu ukażą, tak że za każdym razem groziło niebezpieczeństwo, że to, co ujrzał, znów mogło być dlań stracone.

Nie ma w tym nic dziwnego, że często przystrajał coś istotnego w tak zawiłe i zagmatwane formy, gdyż mu się zdawało, iż to, czego nie sposób wyrazić, najlepiej było ująć w sploty takiego arabesku.

Będąc z natury zdolnym do wysławiania się na modłę swoich czasów, zmuszał słowa do stawania się formą jego plastycznych przeżywań i mało go wzruszało, gdy słowa opierały się wkładanemu w nie obrazowi nadmiaru jego wewnętrznych przeżywań.

Tylko czytelnik, który z miłością wniknie w jego słowa, będzie mógł wyzwolić z nich to, co w sobie zawierają.

MOC UZDRAWIANIA

"A ujrzawszy rzesze bały się i chwaliły Boga, który dał takową moc ludziom". Mateusz, IX.8.
Opowiadano o pewnym Maoryjczyku z Nowej Zelandii, który miał dokonać niesłychanych wręcz uzdrowień. Mąż ów był podobno chrześcijaninem i wymagał od tych - których miał uzdrowić, aby dziękowali za swe uzdrowienie jedynie "Trójcy Świętej - Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu", a nawet ostrzegał, że uzdrowienie przestanie działać, jak tylko utracą wymaganą przezeń wiarę.

W kołach zaś chrześcijańskich uważano czyny owego Maoryjczyka za namacalne potwierdzenie dogmatu.

Potem zjawił się w Europie pan Coue, który nie wymagał od chorego niczego więcej prócz wiary w potęgę własnej wyobraźni, a osiągał nie mniej "cudowne" wyniki.

A oto nadchodzi znów nowa wiadomość o jakimś uzdrowicielu, który rzekomo zwalcza przeróżne choroby przez samo tylko przykładanie rąk.

Tym razem jest to mnich buddyjski - podobno Chińczyk - którego uzdrowienia budzą podziw i cześć bojaźliwą nawet w przyzwyczajonych do "cudów" Indiach.

Nie mając możności nakładania rąk osobiście na wszystkich zgłaszających się doń chorych, "przelewa" swą moc uzdrawiania na pięciu swoich uczniów.

Ze sprawozdań prasowych można wywnioskować, że prawdziwość tych uzdrowień nie ulega żadnej wątpliwości, a więc stoimy - jak zwykle w takich wypadkach - w obliczu zagadki.

Wprawdzie ze wschodniej Azji dochodzi nas od czasu do czasu dość dużo wieści zdumiewających, po bliższym jednak ich zbadaniu często niewiele z nich prawdy pozostaje, choć nigdy nie brak w pierwotnych doniesieniach "absolutnie wiarygodnych świadków".

Wszelako to, co donoszą o owym mnichu buddyjskim, nie jest aż tak znowu cudowne, by należało wątpić nawet przez zwykłą ostrożność.

Dziwić się raczej należy, że wciąż stajemy zdumieni wobec takich uzdrowień, nie wiedząc, jak je objaśnić, że w pewnych kołach nie bardzo chcą wierzyć nawet w uzdrowienia dokonywane przez sympatycznego i trzeźwego pana Coue, który się przecie nie stroi w płaszcz cudotwórcy.

Wprawdzie pan Coue mówi wyłącznie o "autosugestii", gdy tymczasem chodzi tu o siły, które właśnie autosugestia dopiero wyzwala z więzów, jednak rzeczą najbardziej istotną w jego próbie objaśnienia tych faktów jest przecież wskazówka, że uzdrowienie sprawiają siły, które każdy człowiek w sobie posiada.

Prawdę mówiąc żaden w świecie lekarz nie może skutecznie leczyć inaczej, niż dając tym siłom możność działania, bez względu na to, jakimi środkami posługuje się, czy chemicznymi, czy też zabiegami chirurgicznymi.

Nie ma wiec w tym nic nowego i od dawna wyrobiono sobie słuszny pogląd, iż lekarz może jedynie pobudzać lecznicze siły natury, poza tym jednak niewiele może dopomóc najlepszymi lekarstwami, a nawet usunięciem chorego organu.

Wszelako wchodzą tu w grę inne jeszcze rzeczy, a sympatyczna w swej skromności postawa pana Coue twierdzącego, że on sam nie odgrywa zgoła żadnej roli w dziele uzdrowienia, lecz jedynie poucza pacjenta, jak ma sam sobie pomagać, żadną miarą nie powinna uchodzić za niezbite stwierdzenie istotnego stanu rzeczy, choćby nawet pan Coue był najmocniej przeświadczony o słuszności tego zapatrywania.

Zawsze i wszędzie osoba uzdrowiciela miewa znaczenie decydujące bez względu na to, czy chodzi o metodę autosugestii, dziś tak popularną dzięki panu Coue, a w Ameryce stanowiącą już od pół wieku tzw. "nowomyślicieli" - czy o uzdrawianie przez wiarę lub nakładanie rąk - czy wreszcie o lecznictwo medyczne lub zabiegi chirurgiczne.

Oczywiście wola, szczególnie gdy działa w najpotężniejszej swej postaci: jako imaginacja, jako potęga wyobraźni, może sprawić w człowieku istne "cuda".

Tyczy się to również wyzwalania owych sił leczniczych znajdujących się w każdym organizmie ludzkim w postaci automatycznie działających regulatorów, które jednak przy najsłabszym sprzeciwie myśli zostają obezwładnione. Toteż wszystko sprowadza się do tego, by jak najlepiej usunąć skrępowanie wywołane takimi myślami.

Daleko bardziej jednak chodzi zarówno tu - jak i przy wszelkich przejawach sił życiowych - o pobudzenie czynności dwu biegunów, z których jeden tkwi w impulsywnej woli komórek chorego organizmu zmierzającej ku zwyrodnieniu, drugi zaś w duchowej woli (nie "życzeniu"!) wyzdrowienia.

Przy samo uzdrowieniu nieodzowna jest przede wszystkim obiektywizacja przez chorego swej woli wyzdrowienia; uczynienie jej niejako czymś "obcym" dla siebie samego, by powstało niezbędne napięcie pomiędzy tkwiącą w organizmie wolą choroby a duchową wolą wyzdrowienia. 
Nie zawsze jest to łatwe, a czasami bywa prawie niemożliwe, gdy stawiane choremu żądania zostają sprowadzone do ostatecznego minimum, skoro, przynajmniej na początku, duchowa wola wyzdrowienia - czyli zaprowadzenie ładu w panującym w organizmie bezładzie - oddziaływa na chorego od zewnątrz, a dzięki temu wpływowi pobudza do działania w odpowiednim kierunku jego własną wolę duchową.

Ta zewnętrzna wola duchowa może być wolą zbiorową, jaka działa np. w miejscach pielgrzymek - może zaś też płynąć od pojedynczej osoby, a wówczas zależy wyłącznie od właściwej danej osobie mocy przelewania owej "uzdrawiającej" woli na innych.

Stwierdzono już, jak wiadomo, niezliczone razy w praktyce leczniczej, iż pewne metody leczenia zapewniają najpomyślniejsze wyniki w ręku jednego lekarza, podczas gdy inni, niemniej lekarze tymi samymi metodami nie potrafili niczego dokonać.

Rozległą wiedza, a nawet bogate doświadczenie praktyczne nie mogą zastąpić wrodzonych zdolności prawdziwego uzdrowiciela, toteż człowiek powinien się poświęcić działalności lekarza - uzdrowiciela, tylko wtedy, gdy wyraźnie dostrzega w sobie tę zdolność: ową możność przenoszenia na innych swej woli duchowej uzdrawiania wszelkich niedomagań.

Natomiast każde czysto naukowe zainteresowanie się wewnętrzną budową organizmu ludzkiego i zachodzącymi w nim patologicznymi zmianami usprawiedliwia tylko dążenie do poświęcenia się wyłącznie pracy badawczej, mogącej pośrednio nieść chorym wielki pożytek; należałoby jednak jak najściślej rozróżnić na polu nauk medycznych zdolności badacza od zdolności uzdrowiciela.

Obie te zdolności bywają wrodzone i w swej wybitnie zarysowanej formie nie dają się nigdy nabyć, choć niejeden lekarz, urodzony badacz - a z musu uprawiający praktykę leczniczą, z potrzeby robi cnotę, chcąc leczyć z czysto ludzkiej chęci niesienia pomocy, skoro go już do tego powołano, a wtedy może też czasami osiągnąć dość liczne wyniki dodatnie.

Połączenie obu tych zdolności w jednym człowieku tak niezwykle rzadko się spotyka, że można je tu bez skrupułów pominąć.

Co się zaś tyczy badania chorego przez naukowca, który się przecie bez tego obejść nie może, to doprawdy powinno by ono nawet wówczas być mu umożliwione, gdy właściwe leczenie przekazuje urodzonemu uzdrowicielowi.

Dość mamy wśród nas ludzi, którzy są urodzonymi uzdrowicielami, a gdy się już dzisiaj stosuje najbardziej skomplikowane mechaniczne metody dla upewnienia się czy dana osoba nadaje się do prowadzenia lokomotywy czy do jakiegoś innego zawodu technicznego, to doprawdy powinno by się też sprawdzać już w okresie studiów, czy dany kandydat na medyka nadaje się na badacza czy na uzdrowiciela.

Na pewno nie zdarzałyby się już wtedy wypadki, iż cudotwórca spod ciemnej gwiazdy zdobywa sławę uzdrowiciela wszelkich możliwych chorób, których lekarz z wykształceniem medycznym wyleczyć nie mógł, bo nie był właśnie z urodzenia uzdrowicielem.

Taki zaś uzdrowiciel osiągnie uzdrowienie z pomocą każdej metody, a nabytą przezeń wiedzą kierować będzie zawsze nieomylna jego intuicja.

Zanim jednak dojdziemy do zrozumienia, iż prawdziwy lekarz winien być przede wszystkim uzdrowicielem z urodzenia, wszelkie nowe metody leczenia, wszelkie reformy w sztuce lekarskiej mało nam będą pomocne i zawsze się jeszcze zdarzać będzie, że cały świat nadstawi uszu w tę stronę, gdzie się pojawi jakiś prawdziwy uzdrowiciel, podczas gdy coraz bardziej zatracać się będzie zaufanie do sztuki lekarskiej opartej na podstawach naukowych.

Przyczyną takiego postępowania mas jest zawsze nieomylny instynkt, wyczuwający moc uzdrawiania w człowieku do tego urodzonym i mało się troszczącym o to, czy taki człowiek posiada wiadomości naukowe, by móc kontrolować swoją działalność.

Chory chce wyzdrowieć i nie ma najmniejszej chęci, by go uważano za "interesujący przypadek", jakim być może tylko dla badacza, nigdy zaś dla uzdrowiciela!

NIEBEZPIECZEŃSTWA MISTYKI

Dokumenty wszystkich czasów świadczą o pewnych ludziach, którzy twierdzili, że dla nich rzeczy boskie uchodzą za prawdziwe nie tylko dlatego, że za takie je podają wierzenia religijne, lecz raczej dlatego, że je sami świadomie przeżywali i dobrze się z nimi obeznali w wypróbowanych i nie ulegających wątpliwości przeżyciach.

Takie twierdzenie uchodzi za zuchwalstwo w oczach wszystkich uznających za pewnik - że wszyscy ludzie są "równi wobec Boga", co tłumaczą w ten sposób, jakoby nie mogło być przeżyć dostępnych dla jednych, a niedostępnych dla innych.

Posiadamy jednak świadectwa poszczególnych ludzi dowodzące przecie, iż zakres dziedziny przeżyć jest bardzo różny dla nas mieszkańców ziemi, a nawet w przeżywaniu rzeczy zewnętrznych rzuca się w oczy niesłychana różnorodność zdolności przeżywania.

Jeśli już w życiu zewnętrznym rzeczą ważna jest, jakie wrodzone skłonności człowiek posiada i jak sobie radzi z rozwojem swych uzdolnień, to przy przeżyciach duchowo - psychicznych zachodzi jeszcze cały szereg innych okoliczności, a wszystkie one muszą zgodnie współdziałać, jeśli mamy osiągnąć nie budzące wątpliwości przeżycie w dziedzinach niewidzialnych.
Nadzwyczaj rzadko zdarzają się wypadki, kiedy ludzie przeżywają rzeczy Ducha z całkowitą jasnością i pewnością, byłoby jednak bardzo nierozsądne nie zwracać na nie uwagi z powodu ich rzadkości lub nawet chcieć im zaprzeczać. A to tym bardziej, że i dzisiaj zdarzają się ludzie, którzy w ten sposób przeżywają i z niezwykłą trzeźwością sądu zdają sobie sprawę ze swych przeżyć.

Należy jednak zawsze odróżniać właściwe przeżycie od relacji o nim, w której przeżywający usiłuje wyrazić przeżycie w słowach.

W takich relacjach człowiek z całym zapałem dąży do wypowiedzenia tego, co przecie nigdy słowami wypowiedzieć się nie daje, i siłą rzeczy stwarza sobie obraz i podobieństwo, by innym duszom udostępnić to, co go spotkało.

W tym dążeniu przejawia się wewnętrzne przeczucie, że własne przeżycie musi mieć jakieś znaczenia i bogatą wartość również i dla wszystkich innych ludzi; przy tym jednak sprawozdawca wie z całą pewnością, że przeżycie to nie jest dostępne dla większości innych ludzi, poczuwa się wiec do obowiązku podać wieść o nim, choćby nawet takie wyznanie miało mu sprawić trudność.

Badając obrazy i przenośnie w zeznaniach tyczących się tych spraw, można by bardzo łatwo dojść do wniosku, iż w gruncie rzeczy chodzi zawsze o jedne i te same przeżycie wewnętrzne, tylko rozmaicie przedstawione, zależnie od zdolności opisowej przeżywającego, od właściwego mu świata wyobrażeń.

Rozejrzawszy się jednak uważniej każdy, kim nawet nigdy nie wstrząsnęły podobne przeżycia, bez trudu spostrzeże, że chodzi tu o sprawozdania z przeżyć w istocie bardzo różnych, choćby użyte opisy częstokroć skłaniały do przypuszczeń, iż te doświadczenia były co do istoty swej tego samego rodzaju.

A nawet ujrzy niebawem, iż chodzi o całe grupy przeżyć zgoła odrębnych, pomimo że w jednakowych lub bardzo podobnych słowach zdano o nich sprawę.
Przyczyna zaś leży w tym, że każde przeżycie, nieuchwytne dla zmysłów fizycznych, może być oddane wyłącznie za pomocą porównań i napomknięć - że poza tym sprawozdawca zapożycza chętnie obrazy i przenośnie od innych, by tylko wybrnąć z dręczącej go niemożności wypowiedzenia się.

Biorąc pod uwagę rzeczy najistotniejsze, chodzi tu o dwie wielkie grupy ludzi przeżywających, każda zaś z tych grup obejmuje znowu poszczególne rodzaje indywidualnych możliwości przeżywania.

Z jednej strony mamy do czynienia z ludźmi, którzy przezywają tylko to, co skryte jest w ich własnym wnętrzu mniemając, iż przeżyli już tu coś "boskiego", gdyż nieznane są im szczyty i głębie, dale i przestworza, jakie ogarnia dusza ludzka, a nie chcą się wznieść do wiary, że wszystko to leży jeszcze w granicach człowieczeństwa.

Większość przeżyć odbywa się tu w ekstazach i wizjach, zawsze jednak w jakimś "innym stanie", różniącym się od bardzo normalnej, trzeźwej świadomości codziennej.

Z drugiej strony mamy ludzi, którzy naprawdę przeżywają w duchu obiektywną rzeczywistość duchową, odczuwają instynktowny lęk przed wszystkimi ekstazami i wizjami, a cenią tylko takie przeżycia, jakich dostąpić można z nie przyćmionymi zmysłami zewnętrznymi, w pełni świadomości siebie i otaczającego świata zewnętrznego.

Ci, którzy doznają takiego rodzaju przeżyć, trafiają się daleko rzadziej, niż ekstatycy i wizjonerzy, gdyż takie żywe, na jawie, przeżywanie duchowe wymaga prawdziwe surowej dyscypliny wewnętrznej i samokontroli. Nieodzownym warunkiem takiego przeżywania jest umiejętność osiągnięcia w sobie przede wszystkim zdrowego harmonijnego życia wewnętrznego oraz najskrupulatniejszego wystrzegania się wszystkich marzycielskich uczuć i wynurzeń, aby o trzeźwych zmysłach, lecz z czcią głęboką wobec istotnych spraw Ducha chronić zawsze prawdziwe doznania rzeczywistości duchowej od wszelkich wytworów fantazji.

Należy bardzo ściśle odróżnić obie te zasadnicze grupy, jeśli się chce dojść do jasnego sądu przy rozpatrywaniu owych niezliczonych relacji dawnych i nowszych czasów zawartych w dokumentach, które dają świadectwo o prawdziwym lub rzekomym przeżywaniu rzeczy boskich.

Nie jest tu rzeczą zbyt trudną zdobycie niezawodnej pewności.

Podczas gdy ekstatycy i wizjonerzy zawsze opisują swe przeżycia w wykładni mającej potwierdzić powszechnie przyjęte pojęcia religijne, choćby nawet usiłowali te pojęcia jakoś rozwijać bądź pogłębiać - to przeciwnie, każdy człowiek świadczący o przeżyciach rzeczywistości duchowej daje bardzo wyraźnie do zrozumienia, że nie krępują go żadne panujące w tych czasach poglądy.

Będzie on wprawdzie musiał dość często nawiązywać do takich panujących w jego czasach pojęć, lecz zawsze tylko po to, by zużytkować rzeczy już powszechnie znane jako środek porozumienia.

Nie pragnie on bynajmniej, posługując się znanymi pojęciami i wyobrażeniami, podtrzymywać panujące w jego czasach i w jego środowisku poglądy na sprawy Ducha, lecz nie troszcząc się o jakąkolwiek konstrukcje dogmatyczne, na mocy posiadanej znajomości rzeczy chce wskazać, jakie kamienie w tego rodzaju budowlach są trwałe, a jakie nie - które są ociosane właściwie, a które wadliwie, ponieważ nie chodzi mu o burzenie, lecz przeciwnie, o to, by budowla odpowiadała rzeczywistości znanej mu z przeżyć duchowych.

Wiele błędów powstało z bezkrytycznego pomieszania wskazanych wyżej relacji obu grup ludzi wewnętrznie oglądających i przeżywających.

Chociaż świadectwa ekstatyków i wizjonerów bywają nawet czasami godne wszelkiego podziwu i wysokiej oceny, lecz są to zawsze relacje mniej lub więcej przystosowane do swego czasu i subiektywnie zabarwione, a przy tym przysłonięte i mgliste, opowiadające o niecodziennych wprawdzie, lecz bynajmniej nie wolnych od złudzeń przeżyciach wewnętrznych, dające się porównać z przeżyciami poetów, lecz pozbawionych ładu, jaki wprowadza władczy artyzm.

Odpowiednio do tego wartość przejmowania się tego typu relacjami może polegać wyłącznie na tym, że mogą wywoływać poetyckie natchnienia lub subiektywnie zabarwione podniosłe nastroje religijne.

Oceniać jednak te rzeczy obiektywnie, stajemy jedynie wobec dokumentów świadczących o omylności ludzkiej, dokumentów wielkiej wagi i dotyczących różnorodnych zagadnień, a mających wartość zaledwie materiału do badań, choćby się nam wydawały same przez się po ludzku wzruszające, doniosłe i potężne, wstrząsające czy też groteskowo głupie.

Tak podziwiana, wiarą podsycana mistyka wszystkich czasów i wszystkich ludów tkwi korzeniami w żyznej glebie subiektywnej omylności i zagłusza zwolna wszelkie kwiecie istotnego poznania mistycznego, tak że prawie nie wypada mówić o "mistyce", gdy się ma na myśli właśnie coś innego, a nie tę gmatwaninę pnących roślin.

Jeśli zaś to sponiewierane słowo ma odzyskać pewne znaczenie dla poznania ludzkiego, to należy bardzo ściśle odróżnić mistykę pozorną, jak wyżej wskazana, od prawdziwych przeżyć mistycznych, będących trzeźwym przeżywaniem ducha człowieczego w wiekuistym czystym Duchu.

Jest to zupełnie możliwe, choćbyśmy wcale nie mieli zamiaru na przyszłość odmawiać zwykłego uwielbienia pewnym tak zwanym "mistycznym" wyznaniom, które już zasłynęły jako utwory literackie.

Ponieważ koniec końców chodzi przecie o zdobycie głębszego, jaśniejszego, a przede wszystkim prawdziwszego pojmowania kosmologii świata duchowego, jako zastrzeżonej dla nas wiekuistej rzeczywistości, przeto każde nastrojowe wczucie się w mistyczną literaturę owych wyznań, noszą piętno systemów religijnych oraz wiary w ich dogmaty, jest niebezpieczeństwem dla tego, kto tu rozróżniać nie umie oraz nie jest dość silny, by się wyrzec swych umiłowanych pojęć w imię prawdy, którą tam tylko znaleźć można, gdzie ją zwiastują ludzie, co trzeźwo i rzeczowo znaleźli dostęp do świata Ducha.

Nie może być dla nikogo tajemnicą, do której grupy przeżywających zaliczam siebie, gdyż we wszystkich swoich pismach zaznaczałem zawsze z całym naciskiem, jak daleki jestem od wszelkiej ekstazy i wszelkiego wizjonerstwa. Gdyby jednak chciano postawić mnie w rzędzie "mistyków", czy to dla wygody, czy może w braku innego wyrazu, to muszę przynajmniej nastawać, by zrozumiano różnicę pomiędzy mistyką dogmatyczno - religijną a mistyką kosmiczno - duchową, nieodzowność tego przedstawiłem tu chyba dość wyraźnie.

Tym zaś - którzy w pismach "mistyków", trzymających się dogmatów religijnych, szukają potwierdzenia tego, co im dziś podaje moja nauka, radzę stanowczo, by sobie oszczędzili trudu.

Co najwyżej znajdą tam pewne ze mną zgodności, lecz daleko częściej pobałamuci ich bardzo istotnie różne jeśli nie biegunowo odwrotne posługiwanie się wyrazami i przenośniami.

Przede wszystkim jednak muszą zrozumieć, iż samo ich pragnienie znalezienia skądinąd potwierdzenia moich słów służy za niezbity dowód, że są o całe niebo jeszcze dalecy od przetrawienia w sobie tego, co podałem w swoich pismach.

Nowy dzień duchowy już świta, a żadna moc ziemska, choćby miała najtrwalsze oparcie w historii, nie zdoła jego nadejścia powstrzymać, ale z obecnego pokolenia ujrzą go tylko ci, którzy pośpieszą na jego spotkanie nie skrępowani niczym i trzeźwi i tylko oni mogą zrozumieć moją naukę!

Wszak mnie doprawdy nie zależy zgoła na werbowaniu sobie "zwolenników" i wdzięczny jestem każdemu czytelnikowi moich pism, jeśli jak najmniej uwagi poświęca ich autorowi.

Zadaniem życia stało się dla mnie napisanie w zupełnym ukryciu tego, co mam do ofiarowania bliźnim moim, a nie mam dla nich nic innego prócz wyjaśnień, tyczących się stosunku człowieka ziemskiego do królestwa rzeczywistego Ducha, jakie się znajdują w moich księgach.

Bo Yin Ra - Himavant

W MOWIE WIĄZANEJ
ŚWIĄTYNIA GŁĘBIN

Nie w przestworzach masz szybować,
Lecz na ziemi mocno stać!
W głębie trzeba ci zstępować,
Jeśli źródła dno chcesz znać!
Tam, gdzie płyną w ziemi ono
Dżdżu potoki, spadłe z chmur,
Gdzie miłości czystą płoną
"Mąż i Żona" - szczęścia wzór!
Tam, gdzie wiecznie płodne moce
Sieją w ziemi życia kwiat -
Gdzie w dziejowej hen pomroce
Wielkich mędrców znajdziesz ślad!
Lecz się z pyłu obmyj bracie,
Zanim świętych dotkniesz bram
Wtedy łaska spłynie na cię,
Wiara ci otworzy chram!

ZEWNĘTRZNOŚĆ I WEWNĘTRZNOŚĆ

Jako i świat zmysłów zewnętrznych
Tam tylko jest znany,
Którzy jako jego cząstki,
Wiodą w nim życie ruchliwe,
I w ruchu nawet
Czują się nim ogarnięci,
Tak się też tym jeno Duch jawi,
Co wszystkie siły duchowe
Przygotowali w sobie,
By w nieskończoną sięgnąć dal,
Ogarnąć sobą świat Ducha.
A wtedy są już nie tylko
Cząstkami przeżywanego przez nich świata!
Ogarniając, dzierżą ogarnianie
W bycie własnym
I żadne odtąd granice
Już nie dzielą
Przeżywającego
Od tego, co w sobie przeżywa -
Przeżywający przeżywane
W jedności odtąd
Zlewają się w przeżyciu.

MĄDROŚĆ

Na samej sobie oparta,
W sobie doskonała,
Taką żywie w duszy
Siłą wieczysta,
Przędąc samą siebie
Ku żywotowi boskiemu -
- Nigdy nie urodzona,
- Nigdy umrzeć nie może!
Kto ją poznał,
Poznał siebie samego,
I z siebie przeżywa
jej żywot wiekuisty!
- wolny od lęku,
- Że mógłby kiedyś przeminąć.

WIELOJEDNOŚĆ

Jedno jest życie...
- W tym życiu jednym
Wszyscy płoniemy...
- A jednak własne,
Oddzielne życie -
Dano każdemu.
Tylko to samo
Dać możemy sobie
Zawsze i wszędzie,
A jednak przecie -
Za każdym razem
Czym innym to będzie...

TAJEMNICA WODY

Zdrowiem ci czyste źródło tryska,
Zdrowiem się morska fala pieni.
I bór, i pola, i pastwiska
Z dżdżu piją, z rosy, ze strumieni,
Przedziwna moc wody trwa z wieku po wiek,
Wszystkiemu co żyje, śle pokarm i lek...
Lecz jest tu więcej jeszcze pono:
Przedwieczny duch tu utajono,
A przecie milczy o tym lud,
I Czuwający tylko wie,
Że z ziemi się objawia cud,
Co z mędrkowania "mądrych" drwi...
Chcesz li prawdziwie wodę znać,
Zaprawę, masz ją "świętą" zwać,
Albowiem gdzież Duch boży tak
Wyższej świętości jawi znak,
Jak tu, gdzie ponad ziemią drga
I z wodnych fal: prąd życia tka!

PRZESTROGA

Trudno tak myśl odmienić snadź,
By w "JA" samego siebie znać,
Aby w najgłębszym samo zatopieniu
Dotrzeć do Tego, kto nie ma imienia;
Jedynego widzieć wielości,
I nie przecząc sobie samemu,
Pozostać przecie w jedności,
Ostatni w bycie pęd ku pozornemu
Wyplenić z jego raju w całości!

WIECZNOŚĆ

Że nazbyt blisko wszystkich leży,
Nie bywa rozeznana!
Gdy wzrok w bezkresne dale bieży,
Myśl jest zaczarowana.
Szuka więc hen w dalekościach,
W "kosmicznych nieskończonościach",
Czego nie znalazł nikt jeszcze,
Krom tego, kto z sobą zjednoczony,
w swym wnętrzu jest zanurzony,
Aż dar nań spadnie - skarby wieszcze!

SYMFONIA

Ze słonecznych ognisk Praświatła tryskają iskry światorodne,
Stając się słońcami światów,
Światami, co krążą wokół słońc życiodajnych.
Na światach rodzą się istoty,
Z którymi duchy dostojne łączą się w upadku...
Złączone, wzwyż ciągną, co ziemskie -
I bezgłośne duchów gromady,
Jako duchy człowiecze, wiecznie wspinają się ku gwiazdom,
Same stając się gwiazdami,
Duchów człowieczych słońcami,
Istotom ziemskim odtąd jaśniejącymi

MYSTERIUM MAGNUM

Dla was rozkoszy źródłem zmysłowej
Ta moc płomienna, co we krwi się pali...
Że ona ciało kształtuje duchowi
Nieliczni tylko tę prawdę poznali!
Szczelną zasłoną przyroda okrywa
Ten cud, skarbnicę tajemnic, zaiste,
Lecz wiedzie sama na drogi prawdziwe
Tych, co chcą spełnić jej prawo wieczyste!
Z tegoż ogniska żar miłości bucha,
Męża z Niewiastą łącząc w zachwyceniu,
I w nim się rodzi nowa szata ducha,
W wieczyście jasnym, przeczystym płomieniu!

POWRÓT DO OJCZYZNY

I jam był kiedyś złudą omamiony...
I jam był dawniej jak w głębokim śnie...
Aż sam w Światłości w światłość przepalony
Blaskiem rozjaśniłem odtąd drogi swe.
Już mi ciemności ziemi na krańcach przestworza
Jakoby mgieł kłęby złudną płyną rzeką,
A choć słyszę z jej bezdni huk gniewnego morza,
Lecz od burz jego do gwiazdy mej daleko!

PRZECIWIEŃSTWO

Gdy o wzniosłych mówię rzeczach
Słowa wielkie, Świątobliwe,
Pełznie małość na mą drogę,
I chichoce dokuczliwie.
Ale strzegę się jej gromić
Z te psoty poufałe,
Gdyż nie sądzą źle w zaświatach
Nawet tego, co jest małe!

SZCZEGÓLNI SZUKAJĄCY

"Jak więc z tym? - Jak z tamtym jest?
- Jak się to razem wiąże?
Takie z ich strony zapytania
Wiecznie wokół mnie krążą.
Lecz "Co czynić"? - Czego się wyrzec?
Nigdy nie zapytają...
Bo chcą wszak tylko "wiedzieć",
Na resztę czasu nie mają!
Chcą "nauczyć się " mej nauki,
Jak lekcji uczy się dziecię;
Lecz by na drogi jej zawrócić,
Jak najdalej tego są w świcie
Gdy tylko mogą przed innymi
Pysznić się, jako "wtajemniczeni",
Są już szczęściem tym przejęci,
W szczęściu nie lada pogrążeni...
W słówek górnych obfitości
Roztrajkoczą prawdę wszelką:
Do poznania, do jasności
Jakże jeszcze im daleko!

UOSOBIENIE GODNOŚCI

Marnie ci, przyjacielu, "godność" twoja służy!
Ty raczej zawsze jesteś na "czci" swej usługi!
Prosto szedłeś dotychczas w ziemskiej swej podróży,
Powiodło ci się wykonać zamiar jeden, drugi,
Lecz teraz idziesz drogą zakrętną i krzywą
I odtąd czyn twój każdy zda się zakłamany...
jest tak, jakbyś się musiał pytać bojaźliwie,
Zali możesz się ważyć nadal na swe plany,
By, jako i niegdyś byłeś: samym sobą zostać!
Stajesz się jeno, bracie, utrapieniem sobie,
Przybierasz też dla innych utrapioną postać,
Którzy radzi w wędrówce ufaliby tobie!
Patos twój wciąż fałszywym dźwięczy jeno tonem,
I wciąż urąga temu, co najlepsze waśnie...
Zerwij więc, przyjacielu, z dążeniem chybionym
Jeśli chcesz ujrzeć ducha w samym sobie jaśnie!
Musisz najpierw twoją "godność" zmusić do posłuchu,
Jeżeli się spodziewasz zdobyć skarby w duchu!
Lecz gdy nie zwątpisz nadal o swej wielkości,
Jeśli nie zrzucisz wreszcie maski swojej "godności",
Choćbyś się ciągle zdawał godny i wspaniały,
Będziesz wciąż jednak biedny, i nędzny i mały...
I będziesz musiał wreszcie marnie lec na ziemi,
Boć wzlecieć nie podobna skrzydłami takimi!

POTRZEBNA SUROWOŚĆ

Niejedno musisz precz wyrzucić,
Jeśli chcesz wnętrze czyste mieć!
Przeto w pamięci swej masz skupić
Jeno najczystszą życia treść!

LUDZIOM DOBREJ WOLI

Są ludzie, którzy innym mieć mnie pragnęli,
Niżeli jestem pomimo wszystkiego,
I doprawdy:
Poczciwcy owi
Nie mają w myśli przeciw mnie nic złego!
Gdybym stał się takim istotnie,
Jakim chcą widzieć mnie
Nie wyglądałbym zaiste
Tak bardzo źle,
Ale nie takim miałem stać się pono
Ni dla nich skóry nie zmienię!
Kim innym byłbym, gdyby mnie stworzono
Na miarę ich życzenia
Nikt zaś nie miałby pewno zysku z tego,
Bym miast być sobą - małpował innego!

KONSEKWENCJA

Jeśli na orła szykujesz swe strzały,
Musisz celować nieba!
Lecz jeśli dążysz w świat Ducha wspaniały,
Nie na obłoki spoglądać ci trzeba!

WOLNOŚĆ W PRZYJAŹNI

Mędrzec wtedy miłości serce swe otworzy,
Gdy się jej wyrzec może.
Gdy mu przyjaciel podaje swą dłoń,
Uchwyci ją radośnie,
Jeśli go jednak porzucić chce -
Nie więzi go zazdrośnie...
Albowiem od początku już
Tak dar przyjaźni ocenia,
Jak gdyby tylko lennem był,
Nie zaś własnością i mieniem.

KWIAT CZY OWOC

Którzy chcą cieszyć wzrok kwieciem, co cudnie w wazonie się mieni,
Od zwiędłej gałęzi niech nie czekają owoców w jesieni,
Bo wszystkie gałęzie więdną bez swoich korzeni...

MĄDRY PODZIAŁ

Wszystko równocześnie czynić, co się może,
To znaczy na pewno chybić celu swego!
Rolnik koniem roboczym czarną ziemię orze,
Gdy jeździec potrzebuje rumaka dzielnego!

CZŁOWIEK PRZEMĄDRZAŁY

Niejeden sądzi, że sam wie lepiej,
Nie pragnie być uczony,
Tymczasem nóż swój ostrzy i klepie,
By ścinać cudze plony...
Wycina skrawki małe i duże
Do szczętu owoc odziera,
Zostawia jądro - wiszące w górze,
Skrawki do domu zabiera...
Sadzi je w ziemi, i plonu chciwy -
Już widzi w snach, jak kiełkują,
Lecz choć podlewa je mędrek troskliwy,
Daremnie wciąż oczekuje!

PYSZAŁKI

Niechaj jawne głupstwa plotą
Niech są dumni ze swej wielkości!
Niechaj biorą miedź za złoto,
Dając folgę namiętności!
Miejcież litość nad biednymi,
Horyzontów im nie szerzcie!
Wszak nie będą nigdy mądrzy,
Trzebaż litość znać nareszcie!
Czego nie wymądrzą sami,
Dla nich przecież nie istnieje
Co innym przypina skrzydła,
dla nich jeno pustka zieje...
Jednak płacić muszą drogo
Za swe wnioski płytkie, marne,
Na łupiny wciąż trafiają,
Nie znajdując nigdy ziarna.

RADA

Bierz swe życie, jakim jest!
Nie myśl: "Tak by mogło być"
Nie przeklinaj dnia żadnego!
Znoś, co znosić masz ciężkiego!
Błogosław wszystko jako dary boże,
A nic cię złego spotkać już nie może!


Więcej o Bo Yin Ra znajdziesz tutaj:


Bo Yin Ra - notka biograficzna

Biblioteka ksiąg Bo Yin Ra


Księga Miłości


Zapraszamy na warsztaty Królewskiej Radża Jogi 


© Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone przez: radża-joga.blogspot.com


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz